Widzę takie miejsca, w których debiutancki tom Sławomira Hornika mogłyby się ukazać i nie przepaść, a przy tym zyskać jakieś estetyczne opracowanie (na pewno lepsze, niż rentgenowskie zdjęcie klatki piersiowej). W pierwszej kolejności byłaby to wrocławska Fundacja im. Tymoteusza Karpowicza, bo nikt tak dobrze nie łączy typograficznie minimalizmu ze wzniosłością, a tego właśnie potrzebowały „Szwy” od wydawcy. Dodajmy, że autor mieszka obecnie we Wrocławiu, więc ten wybór byłby naturalny. Następnie na myśl przychodzi Austeria, która co prawda poezją zajmuje się rzadko, ale za to doskonale odnajduje się w judaikach, odpowiada za rodzimą recepcję Edmonda Jabesa, a do „Szwów” pasowałaby choćby wydawana przez nią seria notatników-„książek do pisania” o nieco widmowej estetyce, raczej tej od późnego Derridy, spłacającego dług wobec mesjanizmu i Paula Celana. Trzecim naturalnym sojusznikiem debiutu Hornika wydaje się być lubelski Ośrodek „Brama Grodzka – Teatr NN”, nie tylko dlatego, że z niszową poezją ma już doświadczenie (piękna seria „Biblioteki Zapomnianych Poetów”), ale też z racji unoszącego się nad całym wydawnictwem patronatu Władysława Panasa i jego kabalistycznych poszukiwań.
„Szwy” wyszły jednak w Łodzi, pod koniec 2018 roku, nakładem Stowarzyszenia im. K. K. Baczyńskiego, jako ostatni laureat konkursu (stowarzyszenie zawiesiło potem działalność), a Hornik otrzymał nagrodę TETIS za formalne i językowe nowatorstwo. Autor nie zabiega specjalnie o uwagę, wydawnictwo nie ma siły przebicia i zdolności „konwojowania” tomu przez krytykę i media, więc „Szwy” skazane są na milczenie. Choć może to dobrze, bo jest to tom składający się z 31 krótkich medytacji, które rodzą się z milczenia i w milczenie się zapadają („Tak długo trzymać język w sobie, aż zapomni/ liter, alfabetu. Wyćwiczyć się w milczeniu,// rabbi”). Relacja między głosem, oddechem (tchnieniem właściwie, biblijnym ruah), pismem i obecnością (a raczej nieobecnością, bo to ona jest głównym tematem) wygrywana jest na wysokim C, w zgodzie z jakimś metafizycznym paktem, który zastępuje w „Szwach” codzienną komunikację.
Nie znaczy to jednak, że Hornik jest niekomunikatywny czy niezrozumiały. W duchu Celana rozmawia raczej z Ruinami lub w stylistyce Jabesa z samym Słowem. Każda z medytacji ma ciężar ostatecznych rozstrzygnięć, ale też specyficznej celebracji momentu, która charakteryzuje judaistyczne kryptoteologie. W pewnym sensie hagadyczna rama zabezpiecza wiersze Hornika przed nawiązaniem relacji z czytelnikiem, przed potraktowaniem tych teksów jako językowego tworzywa. Bo jak ustosunkować się do wiersza, który wybrzmiewa między Alef i Taw, pierwszą i ostatnią Literą? Jak rozmawiać w sytuacji, gdy jedynymi partnerkami tej rozmowy są Saraj i Awiszag (Abiszag), a ramy porozumienia wyznacza Pięcioksiąg?
Otóż, paradoksalnie, można. Zachęcony fragmentem 21., puentą: „Tiqqun de la noche, nocą naprawiać/ świat, będą mówiły twoje dzieci, od spodu”, podejmuję wyzwanie. Zaprasza nas bowiem Hornik w głąb judaistycznego mesjanizmu, w „tikkun olam”, myśl o naprawie świata, a właściwie odpowiedzialności za tę naprawę, która spoczywa na barkach przyszłych pokoleń i całego narodu Izraela (od XVI w. istnieje też ortodoksyjny zwyczaj nocnego studiowania Tory w czasie święta Szawuot). Sama fraza, w zacytowanej tu postaci, pochodzi jednak z późnej interpretacji i jest tytułem autorskiego posłowia/postylli do „Wspólnoty, która nadchodzi” Giorgio Agambena. Tiqqun usamodzielnił się filozoficznie, wykroczył poza ortodoksyjny judaizm i związany został z każdą mesjańską obietnicą odrodzenia, resztką, na której zasadza się ontologia życia jako-takiego. „Tikkun, naprawa i odkupienie […], nie są działaniem, lecz szczególnym rodzajem szabasowego próżnowania, które, choć nie do ocalenia, umożliwia ocalenie, choć nie do naprawienia, pozwala nadejść odkupieniu” (przeł. S. Królak). Tyle Agamben. Hornik oczywiście uprawia pewien rodzaj hermeneutycznej żonglerki, cóż bowiem ma znaczyć dodane na końcu dopowiedzenie „od spodu”? Kim są dzieci i kim jest adresatka („córka morza”)? To „od spodu” może działać w dwóch trybach: spod ziemi, z wnętrza, jak robaki lub krety pracujące w glebie, poza zasięgiem naszego wzroku, ale też od spodu, tzn. od stóp (skoro „sen/ przychodzi od stóp, w górę, aż do serca”). Ten świat – Prawa i Hagady – zaczyna się od Słowa, a zatem to właśnie słowo trzeba by odsłonić i przenicować, żeby pozwolić nadejść odkupieniu, a w przypadku Hornika również jakiejś pracy żałoby: „Skowyt: takie nadaje ci imię. Nie dlatego, że/ odszedłeś, ale że nie ma wyjścia z tego dźwięku”. Tak kończy się ten poemat, dźwiękiem zamiast słowa, imieniem bez treści, uwolnionym od władzy, hierarchii i jakości.
Jeśli jesteśmy jednak przy Agambenie i jego tiqqun, musimy pamiętać, jak istotnym kontekstem jest dla włoskiego filozofa pojęcie profanacji, czyli zwrócenia tego, co święte, sferze użytkowej. Wspomniałem, że język u Hornika jest zabezpieczony apokryficznym tonem, że komunikuje się ponad głowami przechodniów. Ale sam autor zdaje się zachęcać nas do takiej właśnie, z ducha Agambenowskiej profanacji – nie zbawienia, lecz ponownego włączenia, użycia. Spójrzmy na te wiersze bez ich metafizycznej otoczki, nie jak na gnomy, lecz na ekscesywne ruchy języka, który nie wie jeszcze, w jakim kierunku zmierza, jaką podmiotowość i wspólnotę powoła: „Pies, który rozumie:/ kiedy nie ma ciała,/ pozostaje zapach.”, „Bławe nity. Źdźbło. Żółć. Przezroczyste/ pasmo z południa na północ, tam rośnie/ drzewo z kurzu i popiołu”, „Wąż chowa się w sobie. Cienie, o powiekach/ białych jak grudniowe mleko, schodzą się zewsząd”, „W kącie oka cała jest opowieść twoja, kontynent, ohel/ murowany oddechem, po ziemi chodzi osaczone zwierzę/ z grudką śniegu pod żebrem”, albo i to:
Ciało to wnętrze granatu. Otwarta:
Ciało to przestraszony lis.
czerwona gardziel. Żywić się tą krwią.
Czytać z ruchu traw.
Językiem. Mięsem. Pozdrawiać ciemności.
Szybko. Łakomie.
Jest w tym oczywiście Celan, jest przywołana w motcie niezasklepiająca się, egzystencjalna rana z późnych wierszy Krynickiego, jest coś z „Nie” i krótkich form Góry. Może dlatego, że wszystkie te teksty mówią w bezpośredniej obecności śmierci, zagrożone niemotą. Brzmi to mocno, ryzykownie, więc czasem narażone jest na upadek, na zbyt łatwe puenty, na topikę snu i uogólnienia. Ale równocześnie jest jakieś, w przeciwieństwie do poszukiwanego przez Agambena życia poza formą – konkretne, ostre, odważne nawet. Jak na razie jest to książka zupełnie przeoczona, a warto czekać na kolejną, która – mam nadzieję – będzie rozwijać wątki z publikowanej już gdzieniegdzie prozy poetyckiej, oplatającej się wokół kolejnych liter hebrajskiego alfabetu (fragmenty choćby z „Helikopterze” 2019, nr 2).
Sławomir Hornik, Szwy, Stowarzyszenie Literackie im. K. K. Baczyńskiego, Łódź s. 40.
Jakub Skurtys – ur. 1989, asystent w Instytucie Filologii Polskiej UWr, krytyk literacki.