Paweł Kaczmarski – Widma i organizmy [rec. A. Adamowicz „Animalia”] (09.2019)

Czyli da się uprawiać dziś nieironicznie turpizm, i to turpizm naraz podniosły, polityczny, katastroficzny – by nie powiedzieć: milenarystyczny – i jednocześnie szalenie niepokojący, wzbudzający autentyczne poczucie obrzydzenia i strachu.

Druga książka poetycka Anny Adamowicz – wydane w tym roku nakładem Biura Literackiego Animalia – udowadnia nie tylko, że się da, ale że tak określona konwencja czy styl pozwalają współczesnej poetce na zadanie pytań o najbardziej fundamentalne i najbardziej aktualne społeczne (a może raczej: cywilizacyjne, dla podkreślenia skali) problemy.

Horyzont tomu stanowią dwa wydarzenia, dwa widma czy też dwa polityczne przeczucia. Po pierwsze, kryzys klimatyczny i perspektywa katastrofy klimatycznej – zagrożenie z tych najbardziej poważnych i najtrudniejszych do wyobrażenia, kończące potencjalnie nie tyle jakiś historyczny etap, co historię w ogóle. To właśnie myśl o eko-apokalipsie powoduje, że człowiek zmuszony zostaje na powrót pomyśleć o sobie w kategoriach gatunku, zwierzęcia wśród (innych) zwierząt. (Stąd, jak się zdaje, tytułowe animalia, oznaczające przede wszystkim królestwo zwierząt; wspólną przestrzeń zamieszkiwaną przez ludzi i nieludzi.) Po drugie – w wierszach Adamowicz powraca widmo faszyzmu, tak w sensie nowej fali nacjonalizmu przelewającej się przez Europę, jak i jej ksenofobicznego, imperialnego dziedzictwa.

***

Tym, co oba te polityczne problemy w wierszach poetki spaja, jest – zachowana z książki debiutanckiej, ale przemyślana, rozwinięta, dopracowana – metaforyka organiczna bądź organicystyczna; zainteresowanie ciałem nie jako podstawą autonomii podmiotu, ale jako sferą napięć, tarć, konfliktów i dziwnych, niejednoznacznych związków. Poetkę interesują w równej mierze relacje pomiędzy organizmami, jak i relacyjna natura samych organizmów: ciała jako pole negocjacji (a czasem bitwy) między krwinkami, mięśniami, „kostnymi stelażami”, chromosomami, łuskami, naturalnymi i nienaturalnymi – przychodzącymi skądinąd – substancjami o dziwnych nazwach. Jej spojrzenie kieruje się więc tyle na zewnątrz – ku różnorodności głosów i perspektyw; Adamowicz często korzysta z lirycznych masek – co w głąb.  Ale owemu ruchowi do wnętrza ciał towarzyszy poczucie intensywnego, kosmicznego w zasadzie niepokoju – wrażenie obcości, rozchwiania przez zewnętrzne siły, wkroczenia w nieprzyjazne nieznane, w którym nawet nauka nie jest wiarygodnym przewodnikiem. Organizm nie jest swój ani oswojony, zwłaszcza w epoce kapitałocenu1:

z trzewi Europy Zachodnio-Wschodniej wołam do ciebie
albatrosie o trzewiach pociętych przez plastik
wybacz że nie jestem sprężystą mątwą

z brzucha dziewczyny o imieniu Polska wołam do ciebie
albatrosie noszący w brzuchu zapalniczki
wybacz że nie jestem chrupiącym krylem

z klatki bloku w centrum Wrocławia wołam do ciebie
albatrosie o płucach zwłóknionych pyłem
wybacz że nie umiem trawić butelek

z szarpanego przez rozziewy ciała wołam do ciebie
albatrosie o ciele jak cmentarz zabawek
wybacz że nikt nie umie strawić

módlmy się
abym godził się z tym czego nie mogę
abym zmieniał to co mogę
abym mądrze odróżniał mięso od poliestru

                                        (tworzywo)

Skonstatowana w puencie nieodróżnialność czy trudność odróżnienia funkcjonuje tu nie tylko jako alegoria utraconej klimatycznej niewinności – powrót do natury jest niemożliwy, bo nie ma już natury; poezja Adamowicz jest zresztą pod wieloma względami antysentymentalna – ale jako groteskowy komentarz do obsesyjnej, neurotycznej natury naszej późnokapitalistycznej współczesności (wyostrzonej jeszcze przez to, że cała ostatnia strofa stanowi pastisz serenity prayer, kojarzonej dziś przede wszystkim ze spotkaniami AA). Nieco dalej Adamowicz mówi znów o niemożności rozróżnienia swój-nieswój, naturalne-nienaturalne, w makabrycznej karykaturze ars poetica:

ocalić cię w wierszu, żółwiu
łykający plastikowy worek zamiast meduzy,
ułożyć w tych koleinach jak w kołysce, trumnie,
tylko tyle mogę zrobić, wybacz, nie przywiodę
ci ławicy chełbi trzepoczących jak serca,
nie nauczę odróżniać polimeru od mezoglei,
nie zrezygnuję z jednorazowego sprzętu medycznego,
nie rozłożę Wielkiej Pacyficznej Plamy Śmierci,
nie zaoram ludzkości na wszystkich kontynentach,
bo kto wtedy ocaliłby cię w wierszu, żółwiu, bracie. 

                                        (surowiec)

Najbardziej odróżniającym Adamowicz od innych współczesnych poetek i poetów wątkiem czy poczuciem jest chyba ten gorzko-kpiarski (czy wręcz miejscami szyderczy i nihilistyczny) ton. Niekłamana fascynacja tym, co organiczne, nie wiedzie poetki ku rejonom ekstazy i egzaltacji, ku zachwytowi nad cielesnością języka i jego nieprzewidywalnością, ale w rejony dużo cięższe, bardziej mroczne, nie tyle neobarokowe nawet, ile niemal gotyckie (stawiające, owszem, na dziwność i groteskę, ale bez łatwych morałów). Nawet tam, gdzie Adamowicz zbliża się do jakiegoś uniesienia – jak w poniższym wierszu poświęconym słynnym zaburzeniom apetytu, przypadkom Tarrare i Karola Domerza – jest to uniesienie motywowane przestrachem, odrazą, pragnieniem ucieczki:

zjadłem mój obiad, twój obiad, rodzinę, dwie armie,
kilka kotów i węgorzy, nieco świec, trochę padliny,
może niemowlę, szczerze mówiąc nie pamiętam,
wchłonąłem również pamięć, czas, imiona

mówiąc zjadłem mam na myśli to,
że ściany mojego żołądka są pełne wrzodów
otwartych na inne światy.
brzuch jako kosmos rozkołysany w kwasie

połykać zwierzęta i ludzi,
by przenieść w bezpieczne miejsce;
pochłaniać niewyobrażalne ilości mięsa,
by wykarmić tę menażerię;
pożreć samego siebie, by uciec
przed wszechświatem, który trawi

                                        (Erysichton – Tarrare – Domery)

Przestrzeń – świat, kontynent, miasto – często też staje się u Adamowicz organizmem, ale organizmem w niepokojący sposób niejednorodnym; jawi się jako monstrum, dziwny organ, ciało w stanie agonii czy niezdrowej ekscytacji. Ten ostatni stan jest zwłaszcza udziałem Europy, której obraz powraca w bodaj każdym wierszu rozproszonego w tomie cyklu „układy”. Widzimy więc Europę wijąc[ą] się w płytkiej kałuży, łykając[ą] własne / wody płodowe, zwichrowan[ą] w tylu punktach wspólnych / z ciałem (układy. kręgosłup); wytrącającą się złotym osadem” z rozpadającego się ciała (układy. dysocjacja); wibrując[ą] pierwszorzędnym kamertonem, / łykając[ą] wszystkie kostki aż do zadławienia” (układy. kościec); drgającą niespokojnie, chociaż nie ma wojny (układy. skóra); tętniącą konwulsyjnie, jakby ktoś ją wywlókł / na brzeg (układy. płuco). W wierszu układ. krew dostajemy groteskowe przetworzenie erotyku, w którym faszystowskie widmo wprost zostaje z turpistycznym obrazem Europy splecione:

poległy obok ciebie przesuwam palcem
wzdłuż żył przedramienia, myśląc o ludziach,

którzy chcieliby je wypruć jak nici z dzianiny,
przyłożyć instrumenty do ciałek twojej krwi,

ulepić figurę dającą podgląd i pogląd.
w palcu mym grot strzały, ponieważ pragnę

utoczyć z twojej krwi sztyft sangwiny.
nakreślę nim Europę gęstą i soczystą, śliską

od dostatku. pod moją ręką
wszystkie brunatne pręgi

wtopią się w sztafaż

Gdzie indziej czytamy o „aryjskim ciele” i o „aryjskiej bieli” skóry adresata/adresatki wiersza. Interpretacyjna rekonstrukcja tego cyklu to zadanie na osobny krytycznoliteracki szkic; w tym miejscu wystarczy może powiedzieć, że Adamowicz łączy – znów: w bardzo niepokojący już na poziomie obrazowania sposób – organicystyczną symbolikę, fascynację ciałem z fantazjami skrajnej prawicy. Samo to wskazanie związku wydaje się w kontekście najnowszej literatury gestem prowokacyjnym i radykalnym: sensualność faszyzmu, wpisana w sieć wierszy o ciałach zaburzonych, zakłóconych, w rozbiciu i rozkładzie, czyni go jeszcze groźniejszym – i przypomina o politycznych konsekwencjach każdej wizji tego, czym ciało jest albo czym powinno być.

***

Nawet nauka – a może szczególnie nauka – nie pomaga u Adamowicz ustabilizować rozchwianej, groźnej, trawiącej przestrzeni. Zabiegi i eksperymenty, które w wierszach przywołuje autorka – w Animaliach dużo znajdziemy historycznych nawiązań, nazwisk, konkretnych wydarzeń –jawią się  nie jako historie o cywilizacyjnych zdobyczach, a jako sceny rodem z horroru. Ksenoprzeszczep na czującym, myślącym pawianie; Barbarossa głodzący swojego jeńca na śmierć, by móc zaobserwować duszę opuszczają ludzkie ciało; wiersz o Łajce (w zasadzie jeden z dwóch), z poruszającą, makabryczną puentą, w której pies-astronauta ginie, odzyskując jednocześnie „własne”, pierwotne imię: na imię mi Kudriawka / jestem zupą z psa. Jest u Adamowicz jakiś impuls luddystyczny, nie w potocznym sensie prymitywnego buntu przeciwko wszystkiemu, co nowe, ale w sensie krytycznej podejrzliwości, doszukiwania się konkretnych relacji władzy, przemocy i wyzysku pod tym, co jawi się jako nauka, postęp czy technologiczna zdobycz.

Wśród najważniejszych inspiracji z rodzimego kanonu poetka wskazuje Grochowiaka, i Grochowiaka faktycznie słychać w Animaliach na każdym kroku, w każdej turpistycznej frazie, w każdym makabrycznym zwrocie akcji. Kosmiczny horror połączony z organicystycznymi opisami i krytycznym spojrzeniem na rolę i status nauki w nowoczesnym świecie nasuwa oczywiście na myśl pewnego amerykańskiego prozaika przełomu XX i XXI wieku, który w ostatnich latach zrobił się tak wszechobecny, że chyba nawet nie wypada jego nazwiska wymieniać tu wprost. Są w Animaliach wspomniane już gotyk i neobarok. Ale jest coś jeszcze, łączność naraz z jakąś bardziej zasadniczą tradycją poetyckiej krytyki nowoczesności i jakimś bardzo bieżącym, bardzo aktualnym nurtem polskiej poezji. Szalenie ciekawe wydaje się bowiem zestawienie Adamowicz z Kacprem Bartczakiem. Oboje są świetnymi, zaangażowanymi poetami, zafascynowanymi w podobnym stopniu tym, co organiczne; nieufnymi wobec zbyt spójnych, zbyt łatwo dających się określić wspólnot i form podmiotowości; włączającymi do swoich wierszy katastroficzne tony, które czasem mniej, czasem bardziej bezpośrednio wydają się zahaczać o tematy ksenofobii, nacjonalizmu, faszyzmu. Ich poetyki są komplementarne – chciałoby się wręcz powiedzieć, że stanowią dwa skrzydła tego samego ruchu. Bartczak byłby skrzydłem jaśniejszym, w jakiś przewrotny sposób optymistycznie nastawionym wobec wspólnoty następującej po rozspójnieniu podmiotów i rozplenieniu się języka, wierzącym w kluczową kulturową rolę poezji. Adamowicz lokowałaby się na skrzydle ciemniejszym, gdzie akcent pada jeszcze mocniej na krytykę, gdzie do głosu dochodzi momentami desperacja, gdzie o samym wierszu mówi się raczej w tonie ogólnego zwątpienia niż entuzjazmu.

Animalia to książka niełatwa – nie dlatego, że jest w jakiś sposób zakodowana na poziomie gramatyki i składni (nie jest), nie dlatego, że czyni cnotę z nieprzejrzystości (nie czyni), nie dlatego, że wymaga intelektualnego przygotowania czy oczytania (wystarczy okazjonalne Google). Wiersze Adamowicz są w jakimś sensie bezpretensjonalne: świetne, unikalne, poruszające, dotykają najważniejszych współczesnych tematów – a chociaż formalnie dopracowane, swoją siłę czerpią nie z popisu, a z tego, co mają do powiedzenia, z przenikliwie krytycznego spojrzenia. Animalia to jedna z tych książek, które można pokazać czytelnikowi spoza obiegu poetyckiego jako dowód, że polski wiersz w drugiej dekadzie XXI wieku ma się naprawdę znakomicie.

1 Za Chiną Miévillem: Sam termin „antropocen”– pożyteczny ze względu na to, że kładzie nacisk na ludzkie działania jako motor zmian klimatycznych – pozostaje mylący przez to, jakie „my” implicytnie ustanawia.”[http://salvage.zone/mieville_all.html] Pojęcie „antropocenu” stanowi ideologiczną manipulację w takim wymiarze, w jakim sugeruje, że kryzys klimatyczny jest dziełem „wszystkich nas”, że wszyscy ludzie ponoszą za niego odpowiedzialność. Termin „kapitałocen” trafnie wskazuje sprawców.

Anna Adamowicz, Animalia, Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2019


Paweł Kaczmarski – krytyk literacki, redaktor „Ósmego arkusza”