Jakub Sęczyk – Z GŁOWĄ NA DAKIMAKURZE [rec. P. Kosenda „Robodramy w zieleniakach”]

Z GŁOWĄ NA DAKIMAKURZE

Czytelnik Robodram w zieleniakach (ha!art, Kraków 2019) ma prawo poczuć się przytłoczony. Językowa energia, neologizmy i celowo posunięte do absurdu frazy, szerokie pole odniesień popkulturowych, wykorzystanie wielu rejestrów, pomiędzy którymi lawirują kolejne wiersze – wszystko to skutkuje odczuciem przesytu. Mówiąc nieco inaczej: wchodzeniu w świat debiutu Patryka Kosendy towarzyszy narastające poczucie wysadzenia z siodła. Wbrew pozorom nie są to pierwsze zdania krytyki negatywnej, w której autorowi Krakowskiej Szkoły Poezji się obrywa, wynikają natomiast z przekonania, że o zaburzenie poznawczego dyskomfortu i czytelniczego bezpieczeństwa tak naprawdę w tej książce chodzi. 

[C]o było pierwsze? Jajko czy majonez”, „[w]idziały gały co bojkotowały”, „dom w gość powłoka przez kość” – to tylko kilka przykładów przekształceń dokonywanych na powiedzeniach, przysłowiach, swojskich związkach frazeologicznych, których znaczenie odbieramy na co dzień automatycznie.  Oprócz istotnej tutaj zabawy i gry poetyckiej, wyrwania odbiorcy z wspomnianego percepcyjnego letargu, zauważyć można rygorystyczną metodę, zgodnie z którą buduje się kolejne anty-aforyzmy. Superaktywna wyobraźnia Kosendy, chociaż zaprzęgnięta w formalne ryzy, sprzeciwia się kapitalistycznej zasadzie produktywności i przedstawia zarazem własną jej wersję, upomina się o niemożliwą do pomyślenia we wcześniejszych warunkach wolność, która zmienia swoje dotychczasowe odniesienie z wypowiedzi na postulowaną możliwą rzeczywistość. Szalona produktywność staje się początkiem wymyślania alternatywnego świata, który swój początek bierze w przedrzeźnieniu. Wydaje się, że nieodłącznym elementem procedury poetyckiej, zgodnie z którą działa Kosenda, są różne odmiany komizmu, w tym karykatura.

bój bejów, lej lujów

Zadmij w padół, a lo-fi nadzieje kastracyjne się wyprężą:
wstydzisz się jak pierdolony krezus.
[Oho: dobra krew tańczy, zła krew charczy, klimatyczna klusko]. 
Daily dzika figa i drzewo motłochowe.
Co wzrusza bardziej niż szczerbaty opat wyjący: 
ZŁAPAAAŁEM PAAANA BOOOGA ZA KUUUŚKEE!

Jak cud po celebraciach, 
jak cud po celebraciach, 
jak inkubator dla reniferka.

Z postury taki menel-akant z całą kopiałką durów. Z symetrii
bardziej szlafmyca z zajadami lub żylasty Mokujin. Z chwastyki
mocniej papu uwiera. Granulowałem waszych ojców z miłości.
Ich karmazynowe popiersia z odgryzionymi sutkami 
spoczną w moim leju.

Znane skądinąd toczenie beki to ruch skierowany także przeciwko tradycyjnej powadze wiązanej z działalnością i statusem społecznym poety. Tego typu wątków jest w książce Kosendy wiele, najciekawszym i najbardziej efektownym wydaje się jednak drama rozgrywana pomiędzy postaciami należącymi do świata sakralnego i najeżdżającymi go barbarzyńcami. Trudno jest przywołać tutaj wszystkie przykłady, zapowiedź tej ekspansji daje już jednak inicjalny wers pierwszego wiersza wolałbym tak: PRZYGOTOWAĆ SIĘ DO ABORDAŻU NA INSTALACJĘ!, a rozwija przywołany poniżej.

festyn teledysku kapelańskiego

Darowany koń pokazał nam zęby.
Miał uśmiech jowialnego misjonarza.
Puściliśmy go wolno.
Nie chcieliśmy już go znać.

Jednocześnie podmiot tomu Robodramy w zieleniakach wpisany zostaje w równorzędną do odbiorczej sytuacji zasypania bodźcami, (nie)przynależenia do świata, w którym nic się ze sobą nie łączy. Szansa na orientację i uzyskanie chwilowej, kruchej tożsamości, pojawia się tutaj dzięki mechanizmowi fizycznej niechęci, któremu obie te instancje, czytelnik i podmiot, podlegają na podobnych zasadach.

Świat Robodram, chwilowo dotknięty jakby dietyloamidem kwasu lizergowego, jarzący się stroboskopowymi skojarzeniami, wyrażony miejscowym dukaniem i bełkotem, poza cielesnym odruchem niezgody, pozwala na uwspólnienie bohatera Kosendy ze szczególną grupą czytelników. Staje się opisem doświadczeń tych, za których życia bohaterowie kreskówek przytyli o jeden wymiar i z dwuwymiarowych rysowanych makiet przenieśli się do cyfrowej rzeczywistości. Wielki Czerwony Pies – Kliford – i Wielki Niebieski Smerf – Papa – to jednocześnie upiory krzywej fazy, ale i animal spirit, awatary zjawiające się jak fenomeny spoza rzeczywistości koncesjonowanej przez religię, w której zmonopolizowano ekstazę i doświadczenie metafizyczne. 

– Papa?!
– Za chwilę!

Pieję do przyjmującego mocz Papa Smerfa:
No to kiedy mnie, kurwa, w końcu usynowisz?!
I może rzeczywiście jestem zbyt natrętny,
Lecz byłby najbardziej niebieskim z moich ojców.

W Robodramach… w sposób opozycyjny zestawia się pojęcia tradycyjnie wiązane z religijnością z elementami, które ich doniosłość zbijają, niekiedy profanują. Dzieje się tak między innymi w przypadku par słów utworzonych na zasadzie kalamubra: pościć – pieścić (Oni nie lubią się ze sobą pościć) i monstrancja – menstruacja (i dostali pierwszej monstracji). Kosenda krytycznie przechwytuje w ten sposób i ośmiesza użycie tych pojęć w uzusie, wypowiedziach hierarchów Kościoła czy aktualnej debacie politycznej. 

Krytycyzm społeczny pojawia się w debiucie krakowskiego autora nie tylko na poziomie frazy, ale i tematu całego wiersza, kiedy ten staje się bezpośrednią interwencją. Sztandarowym przykładem takiego działania jest tekst zatytułowany moi incele żyłkują morele.

[…] Każdy z moich inceli jest chłopcem z kinder czeko nukleo […] Moich inceli karmię obcążkami, drażnię się z nimi: co było pierwsze? Jajko czy majonez? Pozwalam im smakować węźlaste wudu. Panic At The Zmiłowanie chrapią: BRACI SIĘ NIE KARCI,
A SIOSTRY, SIOSTRY, EEE! Więzień dobroczynności [maślanka schizmy, trzaskomlecz] naprawdę musi to dodać: powstańcie pastuszkowie, łapy na widoku!

Krytyczne przechwytywanie elementów dyskursu naprowadza na bardziej ogólny dla Robodram w zieleniakach problem okradzenia, wysadzenia z języka, który zwrócił się przeciwko nadużywającym go. Jak głęboko wykolesiował ich język? – pyta Kosenda w jednym z wierszy kończących jego debiutancką książkę. Podobna sytuacja wykorzenienia, przymusu błazenady w warunkach niedostępności pewnych rejestrów językowych, dotyka także podmiotu wiersza Samaelinho przeciąża: Bawiłem w kraterze zniedołężniałe hasztagi, a „erupcja” brzmiała dla nich głupiej niż „kuku”. Nie jest to tylko dwuznaczność wyrażająca obawę przed żywiołowością działań cyfronatów terraformujących wirtualny świat, ale także nierozstrzygnięte pytanie o wydajność własnego języka, w którym metafora utworzona zgodnie z mechanizmem symlink (czyli dowiązań symbolicznych, bo jak czytamy w jednym z wierszy „podmiana symboliczna istnieje”) pracować może niczym zombie nawet wtedy, kiedy jej katalogi zostały usunięte. 

Nadrzędny wobec wymienionych, organizujący całość, wydaje się proces rozdrobnienia, pestoizacji, ([p]odmieniałem dzieciom baśnie na pasty), który z jednej strony odpowiedzialny jest za widmową kondycję podmiotu, z drugiej za produkcję adekwatnego dla jej opisu języka poetyckiego. 

Tak też buntownikom, bojownikom, wszystkim wszczynającym rebelię na serwerach i w synapsach, poleca się więc cichą dywersyfikację marzeń sennych. Z głową na dakimakurze, „zgładzam się z tobą [śmiech, kaszel, nagranie niewyraźne]”.


Jakub Sęczyk – ur. 1993, laureat kilku konkursów poetyckich. Mieszka we Wrocławiu.