Otwarcie komunistyczne deklaracje w nowym tomie Szczepana Kopyta na giełdach nadprodukcji pikują akcje przetrwania nikogo nie powinny dziwić, gdyż w środowisku literackim jest to jeden z najwyraźniej określonych ideologicznie autorów. Poeta od samego początku swojej twórczości postawił na zdecydowanie zarysowane ramy tematyczne: krytykę kapitalizmu i społeczne zaangażowanie. Kopyt to jeden z najbardziej rozpoznawalnych poetów roczników osiemdziesiątych i jest kluczową postacią w bardzo dobrze rozpoznanym już nurcie współczesnej „poezji zaangażowanej”, nie stroniącej od krytyki systemowej i doraźności.
Nikt nie powinien być zatem zdziwiony stanowczą ideowością nowej książki, będącej konsekwentną kontynuacją poezji antykapitalistycznej, niebojącej się problematyki społeczno-ekonomicznej i krytykującej zastane układy władzy, naruszającej potransformacyjne neoliberalno-konserwatywny status quo. Tym, co w najnowszej książce u Kopyta zaskakuje, jest pesymizm. Pesymizm emanujący chłodem i sterylnością wirtualnego zagrożenia, przyprawiający o dreszcze. Do tej pory Kopyt dał się poznać jako poeta afirmatywny, pozytywnie projektujący przyszłość, poszukujący nowych rozwiązań i nowych dróg, zachęcający do działania i wspólnej akcji. Teraz poeta wieszczy katastroficzne rozproszenie, szkicuje koniec cywilizacji jako takiej. I to nie koniec będący początkiem czegoś nowego; w giełdach nadprodukcji… rysuje się wizja ludzkości zdominowanej przez algorytmy, cyfryzację i wszechobecne mechanizmy wielkich danych; tam „gdzie dziesiątki osób wymierzają w siebie kamerkę i pobrzęk” (pętla) „ulice wypełnione są targetem i błędem statystycznym” (i wtedy kończy się hajs). Przestrzeń przybiera formę przygnębiającego świata neuronalnej zupy wyodrębnionych biografii / odciśniętych od cyfrowej bezbłędnej prasy (płaszcz).
Jest to poezja, która wybrzmiewa jak ostatnie techno w schronie (pamięć), podczas gdy zewnętrzne algorytmy wciąż wyłapują moje (pure data). W książce wyraźna jest atmosfera kolektywnego wykluczenia, współczesnej izolacji polegającej na wyraźnie zarysowanej opozycji „my – one”, czy raczej „ludzkie – cyfrowe”. Kopyt odmalowuje nam obraz świata, w którym istoty stworzone / nie zrodzone // w trybie walki / będą szukały optymalnych źródeł / energii a przy spadku krytycznym / przerobią dla swoich potrzeb / ciepło i biomasę zwierząt / tak jak my / takich jak my (one). Nie jest to jednak katastrofizm bierny, beznadziejny. Mocno wybrzmiewa tu krytyka neoliberalnej cywilizacji hiperkonsumpcji: czym w zaspokajaniu swoich potrzeb różnimy się od takich „onych”? Czy jedynie tym, że zostaliśmy zrodzeni, a nie stworzeni? Trzy wersy wcześniej Kopyt sugeruje: tyle że w ich skorupie / nie zamieszkał duch / jeszcze.
Inną zaskakującą rzeczą jest forma typograficzna książki: wszystkie wiersze zostały pozbawione tytułów, a ich treść jest wyjustowana od lewej do prawej strony. Taki zabieg powoduje wyróżnienie krótszych fraz poprzez zwiększenie użytego fontu na tyle, by zapełniły całą linijkę – efekt ten kładzie na pojedynczych wersach silną emfazę i wywołuje wrażenie obcowania z poezją typu spoken word, poezją manifestacyjną, mówioną, wręcz krzyczaną na wiecach i demonstracjach. To uczucie spotęgowane jest przez splot dodatkowych czynników, takich jak ostra polityczność treści i specyficzna forma podmiotu. Ten jest rozproszony, bardzo często anonimowy, rozproszony. Pomimo tego często wychyla się z tłumu i przyjmuje formę drugiej osoby liczby pojedynczej: w tomie jest wiele bezpośrednich zwrotów do czytelnika, na przykład w wierszu ostatni biały nosorożec twarzą kampanii leku na erekcję, gdzie mamy sugestię: zapisz sobie / nie nienawidzisz siebie / nienawidzisz lewiatana / nienawidzisz typów z partii którzy wiedzą lepiej. Jeszcze więcej jest zwrotów wypowiadanych z pozycji podmiotu grupowego, ściślej nieokreślonego „my”: nie stanowimy czytelniczego oporu tylko strajk / nasze serca są cyrkulacją zużycia i rozpaczy (zespół pleśni i tańca); do ostatniego zera będziemy opiewać planetę / językiem który niesie jej ostateczną transformację (płaszcz).
Cóż to jest za język, jaką niesie zmianę? Czy to pluralistyczny, z definicji nieokreślony i mętny dialekt postmodernizmu, który perfekcyjnie wżenił się w związek z neoliberalną, niemoralną pogonią za zyskiem? Czy jest to technokratyczny żargon wszechobecnej ekonomii, Kapitału, który zdominował naszą wyobraźnię na tyle, że (jak u Slavoja Žižka), łatwiej wyobrazić nam sobie koniec świata, kres kapitalizmu? Czy jest to może język programowania, język wirtualny i zero-jedynkowy oraz to on nam przyniesie „ostateczną transformację” – cywilizacyjny Matrix? Choć wszystkie wymienione tropy wydają się trafne, ten ostatni zdaje się najlepiej uzasadniony, wszak komputer to system planety przed końcem (muzyka).
Te rozpoznania składają się na wartą docenienia cechę tomu: komentując teraźniejszość, poeta stwarza sobie możliwość projektowania przyszłości, przewidywania pewnych tendencji. Giełdy nadprodukcji… zostały wydane w roku 2019, przed epidemią COVID-19. Wtedy jeszcze nikt się nie spodziewał, że już za chwilę wszyscy będziemy wymierzać w siebie kamerkę, oraz że wizję świata będziemy kupować w streamie, a podstawową potrzebą cywilizacyjną okaże się transfer internetowy, gdyż większość naszych relacji osobistych i zawodowych dało się błyskawicznie przenieść do sieci.
W książce tej pełno jest wyczuwalnego niepokoju społecznego i napięć klasowych przeniesionej jednakże na inny poziom: następuje tu seria tarć między zanikającymi, tworzącymi anonimową masę jednostkami a potężnym systemem, niewidzialnym, niematerialnym układem praw, wpływów i algorytmów. Obywatel zostaje ostatecznie sfunkcjonalizowany i postawiony w sytuacji beznadziejnej, w której ostatki autonomii i oryginalności (być może nawet samego człowieczeństwa) odbiera mu sieć pod panowaniem wszechwładnej sztucznej inteligencji. Jednocześnie staje się ona niezbędna do dalszego podtrzymywania życia obywatela, uzależniając użytkownika od układu. Tak skonstruowana struktura mutuje – pragnie zmaterializować swój potencjał, przerosnąć ludzkich twórców, wprowadzić robotyzację totalną. Stąd wypływa u poety pewne katastroficzne, niezręcznie hedonistyczne przekonanie: adeptko adepcie / nie śpiewajcie sto lat / bo czas jest bliski // proletariacie żyj / jakby / jakby jutra nie było (kiedy śnisz się innym nie masz swoich snów). Dlaczego niezręcznie? Ponieważ następuje tu dziwne zmieszanie. Czy towarzysz Kopyt, przerażony perspektywą cywilizacyjnego kataklizmu, właśnie poleca proletariatowi całkowite rozpasanie, poświęcenie się ostatniemu gestowi: opętańczemu konsumpcjonizmowi?
Oczywiście, można to odczytywać w ten sposób: takim wezwaniem poeta zachęca, by proletariat sięgnął po swoje ostateczne prawo; po to, przed czym zawsze go powstrzymywano, czyli przed zaspokojeniem wszelkich swoich potrzeb i marzeń, bez oglądania się na koszty ekonomiczne i cywilizacyjne. Wszak koniec jest blisko, róbta co chceta. Wiadomym jest, że wyzyskiwanemu i wykluczanemu proletariatowi się to należy. Niestety, obecnie realizacja takich pragnień za wszelką cenę jest jedynie antagonizująca społecznie i destruktywna najbardziej nie dla wielkiego biznesu i korporacyjnej matni, a dla lokalnej społeczności, którą również tworzy proletariat. To doprowadza do wyniszczania swojego otoczenia i pogarszania warunków ekonomicznych i bytowych samego proletariatu, spychając go w jeszcze większe uzależnienie od klasy panującej.
Jednakże, czy droga obrana przez Kopyta jest słuszna? Czy stojąc w obliczu widma końca, musimy porzucić wszelką nadzieję i rozerwać świat hedonistycznym, ultrakonsumpcyjnym gestem ostatecznym? Zdaje się, że poznańskiego poetę ogarnął zbytni pesymizm i marazm, przestał on wierzyć w pozytywne programy zmiany obecnego systemu – w giełdach nadprodukcji… Kopyt sprawia wrażenie przygniecionego, bezsilnego. Niemniej jednak, jest to książka warta wnikliwej uwagi, pełna celnych przeczuć i przejmujących prognoz. Są to jednakże prognozy bez wątpienia przygnębiające i surowe, bezlitośnie chłodne. Katastroficzne i odbierające nadzieję w czasach, które wymagają zdecydowanej i prężnej mobilizacji do działania w ramach projektów pozytywnych.
Andrzej Graul – ur. 1992. Student Kultury i Praktyki Tekstu w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego, publikował w „Odrze” i „2Miesięczniku”. Interesuje się poezją i krytyką zaangażowaną. Mieszka we Wrocławiu.