Dom ledowy
terma pęka marznę upał
przyprawia mnie zżywa
z chwilą kilka chwil
jestem zżyty do dnia ja
centryfuga cna gaz
mielę dzień pracuję
i to jest ściema termalna
w klimacie bazowym
zaczynamy się psuć ty ja może
nawet robię to z tobą
spawam chwilę jestem
termą na telefon
dom wyścieła mi
ściółkę mielinową biorę
ścieżkę ledową wydzielam
myśl w klimat wiskoza
lepka pogoda gazowa z nas
jestem zgrzewką cząstek
i cząstka wychodzi z domu
nie wraca drgam po niej
w braku promienny pogodny
brakujący na duchu
***
Na początku lipca wspaniały, rozpromieniony dzień. Niebo niebieskie, zero aerozolu. Temperatura idealna, ciepło, ale rześkość wspaniała, z dawna wyczekiwana. Przedzierałem się samochodem gdzieś w okolicach Zarzewskiej, Milionowej, Kilińskiego, Sosnowej, plątałem się, jakieś sklepiki tu gdzieś, myślałem o antykwariacie na Piotrkowskiej, w którym rok temu udało mi się trafić marnie wydaną, wczesną powieść Dicka, szukałem przebicia między Kilińskiego a Piotrkowską i nagle, przy którymś zakręcie, po skosie w górę, zobaczyłem pociętą panoramę centrum Łodzi, nasz „Manhattan”, wysoki beton na rogu Piotrkowskiej i Piłsudskiego, ostro oświetlony w słońcu południa. Widziałem tylko górne partie bloków, krzywo pozrastane z migawkami przyległych kwartałów, ponad szarymi murami kamienic, kępami drzew. To musiała być sekunda, nawet niecała, coś w kadrze, w ramie, która znikąd, że miasto mi się spodobało. Widok zebrał osad z lat, kiedy krążenie po ulicach nic nie zapowiadało, nie było takie wżarte. Zatrute powietrze mówiło: teraz jest lepiej niż kiedyś, ciekawiej, gęściej, moja przejrzystość jest ci dana w nanowarstwie symulacji, wszystko się przekłada, wchodzi w zapis. Już weszło, zarządza, kąt patrzenia, mikrocząstka rozpala włókienka, prawie śpiewają, ściśle cię otwierają. Z tego jest miasto. W tym trzeba będzie na całość. Jesteś pusty, otwarty, inny o to mikro, o ramkę z ruchu, o rankę. Emisja.
Dom stary
1.
światełka po plaży
odurzone twarze
na eterze jak chlorze
2.
Wie pan gdzie latarnia
latarenka jakaś
ludzka chociaż
Nie wiem
Przyjeżdżałem tu nad morze
Dziś ledwo ledwo
trafiłem szedłem
w detergencie
z domu
starców wczasów ojca
przywiozłem Wie pan
czyje to morze Wiem ono
ledwo ledwo
3.
Było światło. Nie kula. Panelik. Mało miał światła. Słabo widziałem. Nic nie wiedziałem. Przystawiłem czuły panelik do twarzy i głos powiedział: ja, Tejrezjasz, przyjmę dziś twoje zgłoszenie, bo wiem i znam to wszystko, co się tu rozgrywa. Ta woda ci zagraża, ale nie tak, jak sądzisz. Żaden żeglarz z ciebie, król czy rybak. I nie da się utopić w tym, co puste. Więc nie kombinuj. W ogóle źle z twoimi nerwami. Że nie wspomnę o postach.
4.
ślepcy na piaskach
aparaty na twarzach
piasek trzaski elektro
statyczne widma
fluor narzędziowy
geo-paski w piosence
sezonowej:
czyjeś ty morze
kto się pisał
w tobie
czyje wersy promenady
życiowe –
You, sea! I resign myself to you also
deptak powiedz
głuchy czy pusty w tobie –
Oed’ und leer das Meer
5.
wydumani w postach
na wydmach dom stary
my na eterze
jak w chlorze
tu gdzieś było
wyjście widmowe
Prześwietlone dzienniki
(fragment)
Tutaj jest świat tego świata, a tu jego koniec. Zawieszenie spraw, ich wymaz, zatarcie ludzkiego silnika, stygnące taxi, rzężenie taśm produkcyjnych. Jeden wymaz. Powszechny płyn. Piszę postprodukcyjnie i postindustrialnie, niewidzialnie, nieparametrycznie, posteksploatacyjnie. Sprzeciwiam się eksploatacji choćby jednego z moich ja. Odrzucam przemysł liryczny. Nie kręci mnie to, co poznawalne, dosłowne, natychmiast znaczące, spowiednicze. Piszę odnawialnie, bez drenażu bez mała. Ćwiczę inne przeżycie akumulatorów, ambient elektrolitów, uspokajam węgiel, poza ideą terapii, poza ideą nagród i wynagrodzenia, dziękuję za nieznane ja, które się nie spowiada. Bo komu? Bo z czego? Bo nie ma, że boli. Bo z niego ta jazda, tęcza w empirycznym perymetrze, przed końcem lub po końcu świata tego świata. Właściwie cały czas, bo cały czas jest jakieś puste pole i coś z niego wychodzi, tylko co. Poświata. Ufałem, że drobinki, efuzje, ciche trzaski są substancją pola, światem tego świata, a ja im ładny, powabny, dolny i górny, dziwny i niejasny. Więc niech już będzie koniec świata tego świata i wchodzę w to. Odnawiam ślepą plamkę. Dużo śpię, wysypiam się, nie żegnam. Puściły dedlajny. Tak mi mów. Mowa zawirusowana. Odwirować, zniemotać, zmotać od nowa.
Kacper Bartczak (ur. 1972) – polski poeta, tłumacz i krytyk. Wykładowca literatury amerykańskiej na Uniwersytecie Łódzkim. Laureat Nagrody „Literatury na Świecie” 2009 w kategorii Nowy Głos za tom esejów krytycznych Świat nie scalony. Nominowany do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej „Silesius” 2016 w kategorii książka roku za tom Wiersze organiczne. Za ten tom był również nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia 2016 w kategorii poezja. Ostatnio opublikował tomu: Pokarm suweren (2017), Naworadiowa (2019).