Korbowód
To chyba jedna z najważniejszych
konferencji prasowych, jakie miałem:
siedzę na kanapie pod nieobleczoną kołdrą,
cały trzęsę się z zimna.
Zasłoniłem okno, bo dość miałem zaoknia,
zza skrzyżowania akurat wyłaniał się
lokalny potentat rynku komputerów osobistych
z nieodłączną szczekaczką,
niedoczekanie: laptop spoczywa na kolanach,
miga tęskno diodą na zachód,
z którego niechybnie przyjść mają wieści,
słownik języka polskiego
cierpliwie tłumaczy znaczenie słowa
„niechybnie”.
Albo inaczej.
To chyba jedna z najważniejszych
konferencji prasowych, jakie miałem,
a jestem z grubsza nieogarnięty
– oznaką zabałaganionego biurka
jest zabałaganione biurko –
patrzę z nadzieją na mieszankę
paracetamolu i pseudoefedryny,
zaraz pewnie zadzwoni służbowy,
po drugiej stronie słuchawki
człowiek stworzony do roli smerfa-marudy,
pogromca dziecięcych uśmiechów, koszmar psychiatrów,
kłapouchy, którego uwiera pinezka – próbowałeś kiedyś
biegać z tak umocowanym ogonem?
W kolejnym odcinku programu wilk syty i Falubaz cały.
Jest też trzeci wariant.
To chyba jedna z najważniejszych
konferencji prasowych, jakie miałem,
wyobrażam sobie, że jestem tym gościem,
dzięki któremu
– no dobra, przez którego –
dotarliśmy do miejsca, w którym jesteśmy:
główka,
trzon,
stopa,
pokrywa stopy,
śruba,
tulejka ślizgowa,
kilka bezsennych nocy, parę siwych włosów,
staje przed nami i mówi KORBOWÓD.
Przyszło mu to z trudem: to łatwo powiedzieć.
Widzę, jak zamienia ruch posuwisto-zwrotny
na ruch obrotowy, jak podlega ściskaniu,
rozciąganiu, zginaniu. Jest zaklęciem mobilności,
której tak bardzo chcieliby nam poskąpić,
obietnicą realnego przemieszczenia, gdy wokół jedynie
otwarte złamania z przemieszczeniem.
Bądź ze mną korbowodem, bracie/siostro!
Wznieś się ponad wiecznie urażonych chłopców
o nienachalnie ministranckiej urodzie,
pokaż język, gdy ubolewają nad wulgaryzacją języka,
niech dobrze się przypatrzą:
te wszystkie ślady wszystkich znanych nam zębów,
lata gryzienia się zamiast odgryzania się im!
Biedny język, w którym pisało tak wielu
lewaków, których za kilkadziesiąt lat
spróbujemy państwu przedstawić
jako narodowych bohaterów prawicy;
czuję tętent, przetaczają się osiedlem
siewcy śmierci, umiarkowanie ponurzy żniwiarze
– niech wam tektura sztywną będzie!
Napełniacie nadzieją serce człowieka P.!
Nie spocznę w dostarczaniu idei i metafor,
których nie da się przedstawić w sposób
inny niż obraźliwy.
Mam nieobleczoną kołdrę i kubek z herbatą,
konta w dwóch serwisach streamingowych,
hollywoodzkie rekwizytorium rodem z aliexpress,
sto najlepszych cytatów z Homera J. Simpsona,
Marka Grechutę w roli Donalda Trumpa,
Donalda Trumpa w repertuarze Marka Grechuty,
a także mocne postanowienie, by jakoś wykorzystać
pięć dni zwolnienia lekarskiego.
Mam jedno zadanie i jedno narzędzie,
choć patrząc na skalę wyzwania,
od języka ucieszyłby mnie bardziej
basen wypełniony aligatorami.
Jeden z nich mógłby być żółty,
gdy go oświetlić LEDami,
mógłby być transkontynentalnym łącznikiem,
podwójnym agentem obu wybranych narodów
po dwóch stronach Atlantyku:
widzę go, jak publikuje encyklikę
twitt za twittem,
rozprawiając o tym, kto tak naprawdę
był Frankensteinem, co z tego wynika,
i jak należy przygotować się
na jego potworne przyjście.
Kto pierwszy szedł przed siebie?
Nie ten, który uznał, że idee mają konsekwencje,
bo on już dawno schłodzony i rozgrzeszony,
także nie ten, za którego, jako ucieleśnienie
powiedzenia, jakoby idee miały konsekwencje,
wzniesiono toast
(trafiony-też schłodzony). Kto nam został?
Ktoś, jakby, bardzo mądry.
Bezpośrednia konsekwencja idei, bielsza nie będzie!
Tak, świat jest stanowczo zbyt skomplikowany,
żeby opowiedzieć go w jednym odcinku Simpsonów,
zbyt wielowątkowy jak na moc obliczeniową,
którą dysponuję (choć z powodzeniem mógłbym
wysłać człowieka na księżyc, choćby w gatkach)
– przeszłość robiła z mocy lepszy użytek, przyszłość?
Chmara dronów przenoszących chryzantemy złociste
nad ogrodzeniem czasowo zamkniętego cmentarza,
naprawdę, chyba wolałbym zjeść kanapkę.
Tak szczerze, to wygraliśmy te wybory,
jesteśmy ponurym skutkiem
wszystkich dotychczasowych wyborów,
i tylko firma sprzedająca nasze dane
wyszukiwania w trybie incognito wie,
z jakimi demonami się mierzymy!
W tym przypadku wyznanie wiary,
które wydaje się pasować do okazji,
nie zakłada wcale ostatecznego rozwiązania
kwestii demonów, z którymi się mierzymy,
a odwołuje się do kwestii wszechwiedzy
i niepamięci: niech wie, ale niech zapomina!
I to wcale nie jest tak, że nie podobają wam się dziewczyny,
tylko dlatego, że właśnie tak się zachowują
– nie lubicie ich raczej dlatego, że nie tak je sobie wyobrażaliście.
I dokładnie tak już jest ze wszystkim, powinniście się przyzwyczaić.
Wystarczy wziąć dowolną osobę, której nie lubicie, i:
a). znaleźć cokolwiek, co odziera ją ze świętości,
albowiem tylko świętość w ministranckoseksualnym społeczeństwie
umożliwia podjęcie jakiegokolwiek skutecznego działania;
b). uznać jej zachowanie za symptom szerszego spisku,
który uniemożliwia dalszy prawicowy marsz przez instytucje
i danie jakiegokolwiek odporu cywilizacji śmierci;
c). trzymać ją zawsze pod ręką, by móc użyć
jej za każdym razem, by skutecznie odwrócić uwagę
od biznesików, które lubią ciszę i spokój.
Jeśli żaden z powyższych punktów akurat nie działa,
należy rozszerzyć pas transmisyjny konserwatyzmu
od nadajnika po samo gardło adresata przekazu
– gdy ostatni raz patrzyłem na konserwatyzm,
nie było w nim umiaru.
I choćby miał przyjść do mnie chomiczek
z grupy nowiczok, o ostateczny rezultat
tego, co z namaszczeniem nazywacie
wojną kulturową, jestem raczej spokojny
– oglądałem waszego najwybitniejszego
poetę w wieku produkcyjnym w programie
telewizyjnym realizowanym ze schowka na szczotki,
i choć ciężko było mi ukryć uśmieszek,
tak po ludzku szczerze wam współczuję.
Może dlatego, że byłem na wielu nieczynnych dworcach,
z których już nigdy nie odjedzie żaden pociąg,
ale nie spodziewałem się odjazdu peronu.
Wszystko to dałoby się pewnie jasno wytłumaczyć
nad skanem okładki Rzeźnika Polskiego,
numer z lutego 2019, piękna słowianka
o delikatnie komiksowych rysach z fascynująco
knurną zaczeską, radośnie niewyraźny podpis
z pętem kiełbasy w tle, 20 lat razem!,
cóż, niektóre związki trzyma w grze
inercja i tłuszcz pochodzenia zwierzęcego,
ale jeśli miałbym się wzruszyć nad Polską
w stylu znanego prezentera-gawędziarza,
to chyba tylko w ten sposób:
czysta, słona łza niech okrasi talerz wędlin.
Kto pierwszy cel wyznaczył?
Każda audycja musi mieć redaktora prowadzącego,
każdy splot audycji ciągnie za sobą ojciec dyrektor.
Jeszcze śniłem, gdy na ukochanym portalu
rozpoczął się spektakl dyskontowania porażki,
standardowa śpiewka na czas niepewny
(śpiewać z wysuniętą/nadstawioną częścią zadnią),
odwoływanie się do paru kropel kranówki,
dewocjonalia narodowe uświęcone sutą dotacją.
Tak, jeśli obserwuje nas jakaś obca cywilizacja
o zamiarach zbieżnych z cywilizacją śmierci,
kilka kropel kranówki, bochen chleba, szczypta soli,
rodzimy model tarczy antyrakietowej,
czy przeciwko czemu akurat w tej chwili jesteśmy:
ląduje statek łudząco podobny do tych znanych
z Gwiezdnych Wojen, więc zamiast komitetu powitalnego
– smutni panowie w garniturach przysłani przez Disneya,
taki proces może trwać kilka lat, inwazja opóźnia się,
zdezorientowani i zasmuceni kosmici odkrywają
szczątki ziemskich przyjemności, trochę alkoholu,
kapka wymiocin w bramie; z rozrzewnieniem wspominają
obrotowy ruch planet w ich układzie gwiezdnym
myjąc zęby szczoteczką elektryczną z miękkim włosiem,
ktoś cierpliwie tłumaczy, jak mogą zadzwonić do domu,
inni tymczasem podpalają lokalny masz 5G,
statek kosmiczny zostaje zlicytowany przez komornika,
z rzeczy osobistych czerstwa piętka i uraz,
który akurat da radę pożywić się czerstwą piętką,
no nic, z biurokracją jeszcze nikt nie wygrał,
machamy zużytą chusteczką i oddalamy się niespiesznie
z taczką wypełnioną częściami krążownika imperium.
Tak, dzisiaj jednak dużo lepiej,
znacznie łatwiej wykuwać korbowód,
gdy publicyści ukochanego portalu grymaszą,
zdecydowanie bardziej im do twarzy z porażką;
gdy kiedyś uznam, że mam dość pracy na etat
i dodatkowo zmęczy mnie majsterkowanie,
powołam do życia linię kosmetyków,
które pokocha prawica po obu stronach oceanu
– z dużą ilością mikroplastiku,
o szeroko komentowanych właściwościach natłuszczających,
doskonale dopasowanych do smutnych twarzy charakteryzujących się
wysokim stopniem ulania i niedbałym zarostem,
wybór tysięcy czytelników i garstki redaktorów,
kolejny kosmetyk, który prawdziwy mężczyzna musi mieć,
ale którego pod żadnym pozorem nie może używać.
Bardzo smutno, grupa osób stara się zdyskredytować większość.
Na pewno nie będziemy tego popierać.
A pomyśleć, że pewnie dało się tego uniknąć,
podtrzymując konsensus na przeznaczonej do tego tacy,
kompromis, który jak babcina babeczka kruszył się w palcach
– gdy świat zaczyna płonąć, wystarczy wyjąć wtyczkę prodiża
i wszystko uda się jeszcze uratować,
spieczony brzeg można odkroić i rzucić na pożarcie lwu
z kartonu, który zaryczy, no bo co innego ma do roboty?
Tak, w lwach najbardziej przerażające są
piosenki guźca i surykatki oraz absolutny brak genitaliów,
w takiej sytuacji kartonowy lew wydaje się rozsądnym kompromisem,
znacznie rozsądniejszym od kompromisów
zawieranych z lokalsami na okolicznych rogach ulicy,
w takiej sytuacji nogi do wanny, słuchamy odgłosów sawanny
(piękno i mądrość obcych bon motów
opiera się na tym, że kompletnie ich nie znamy).
Tak, świat byłby o wiele lepszym miejscem,
gdyby ludzie i przedmioty częściej
były wykorzystywane ze swoim przeznaczeniem.
Widzę pewnego pięknego, pomarańczowego człowieka,
który może nie do końca powinien
dysponować kodami do głowic jądrowych,
ale świetnie nadałby się na wzór
haftowany na tak popularnych zabawnych skarpetach,
w których dziura na dużego palca
robi się już przy pierwszym założeniu:
akurat znowu jesteś w gimnazjum,
idziecie z kolegą do dziewczyny z klasy równoległej,
która podoba mu się z nieznanych przyczyn,
ale wiesz, ma być też jej koleżanka,
więc to jakby podwójna randka,
zdejmujesz buty w przedpokoju
i wszyscy, łącznie z rodzicami koleżanki z równoległej klasy
widzą twój niedoskonale przycięty paznokieć,
no, trochę niezręcznie, pierwsza kaseta
Wilków będzie musiała jeszcze poczekać.
A wy, jaką formę okrucieństwa wspieracie najbardziej,
maltretowanie dzieci czy wykorzystywanie kobiet?
Czy nie nie przewidziałem tego?
Jeśli nie wygrają, pójdą z nami do sądu.
Macie swoje social media,
poznajcie swoich włodarzy,
może akurat ta treść nie zostanie zablokowana,
despite the constant negative press covfefe.
Nic z tego, szorowanie kubków dla niepodległej
– w połowie pierwszej komory
mam już stos czystych naczyń, a męskość
nadal na należnym jej miejscu, niebezpiecznie
blisko kosza na odpady zmieszane.
Chyba zostawiam smugi, jestem odrzutowcem,
myślę o wszystkich wielkich mężczyznach
polskiej historii, o niedostatkach higieny osobistej
i tym, jak wiele mieli za uszami i paznokciami.
Chciałbym być barberem królów,
pedicurzystą generałów i pomniejszych
oficerskich siusiaków, gumką-myszką
dla wykuwanej w ołówku opowieści polskiej,
chciałbym, żeby Jarosław Jakubowski
spełnił swoje, pachnące przeciętnymi celami w życiu
i wodą kolońską Brutal,
wielkie marzenie, i został wreszcie
kolejnym Rafałem Ziemkiewiczem
z jednego z najbardziej zbędnych
miast wojewódzkich. Bo opona już jest,
drugi podbródek wyziera spod zarostu,
szkoda byłoby zmarnować taki potencjał, Polsko,
ale na razie musi mi wystarczyć
obsikiwanie jego profilu na feju,
na razie muszę sobie radzić bez wsparcia
wszystkich Julek wszystkich sociali świata,
jak sobie z tym wszystkim poradzę?
Hm, chwilowo parafrazuję Baczyńskiego,
po którego wyciągnął już swoje brunatne łapki,
czy to była kula, synku, czy ci dupsko pękło?,
i już łapki czerwone niby raczki, si.
Są priorytety, ktoś musi wykuć korbowody
dla wszystkich uczestników
wyjątkowo zmotoryzowanego w tym roku
barszczu niepodległości,
wyobrażam sobie te wszystkie ogłoszenia sprzedaży
samochodów z racami nadpaloną podsufitką,
ruch w interesie u ludzi, którzy piorą i ozonują wnętrza,
ale jest jedna rzecz, której wyobrażać sobie nie muszę:
duszącą, trującą chmurę polskiego nacjonalizmu
nad domyślnym miastem Polski,
smutek stołecznych parkingów,
niedogodności konsumpcji tradycyjnej
transgranicznej kuchni patriotycznej
nad tapicerką nastoletniego auta z grupy VAG,
mokry sen agenta ubezpieczeniowego,
no, to w zasadzie kilka rzeczy,
gdy wyobraźnia śpi, kują się korbowody,
kto pierwszy w nas rozpoznał — kto wrogów? Kto przyjaciół?
Kto do pokoju nauczycielskiego udał się na przerwie
po dziennik, a wrócił na tarczy?
Wiele jest brutalności na świadectwach z paskiem,
wszystkie momenty, w których rodzą się ksywki,
ten przekrzywiony kran w łazience na trzecim piętrze,
– to nie powinno tak wyglądać – podchodzi
uczeń ze starszej klasy, spragniony wody
i własnej legendy, łapie za kran,
przekręca go o kilkanaście stopni
– już lepiej – kran pod naporem wody
odpada od ściany, woda – zimna – leje się strumieniem
na bohatera w swojej szkole,
przemoknięte serca miast, niech ktoś zawoła
pana Darka, z nie takimi ancymonami sobie radził.
Pani Mario, jak ma pani problem z klamką,
to proszę pierdyknąć – o, tutaj – i po problemie,
jakby się działo coś poważniejszego,
to wie Pani, gdzie mnie szukać,
pilne sprawy zwykłem rozpatrywać
w trybie niespiesznym, co z kranem?
No cieknie, początek lat dwutysięcznych,
widmo pustynnienia województwa łódzkiego
już majaczy na horyzoncie, ale jeszcze
nikt o tym głośno nie mówi, w takich warunkach
wykuwają się charaktery niby korbowody,
pierwszy dzień na ogólnodostępnym korytarzu,
pierwszy raz, gdy nie spodobałem się
jakiemuś starszemu kolesiowi,
no, trochę poobijani wyszliśmy,
nikt nikogo nie wzywał, każdy każdego wyzwał,
trener karate uśmiechnął się z politowaniem.
Chyba mniej więcej tak sobie wyobrażałem szczęśliwe życie:
wolny wieczór, absolutnie nic do roboty,
serial podśmiewa się w tle; gdzieś tu czai się pies,
terroryzuje nas gumową zabawką
– żadnych podtekstów –
czujemy się na tyle swobodnie,
by udać się na krótką przejażdżkę
w strojach powszechnie uznawanych za niewyjściowe
– nawet nie wkładasz stanika, wsiadamy do auta,
tłumaczę ci zawiłości obsługi transmitera,
ustawiamy moją ulubioną playlistę do jazdy,
podkręcam trochę ogrzewanie,
bo przecież toczy nas listopad,
i auto się toczy ulicą Szczęśliwą
– przyznaj, to nasza ulubiona –
za około dwie piosenki miniemy Spałę,
czy daje nam to satysfakcję?
Wskazówka paliwa zbliża się do rezerwy,
ale dzisiaj była wypłata, więc nie musimy się martwić,
droga do Inowłodza jest praktycznie doskonale
pusta i kręta – nachylasz się nad wygaszoną deską rozdzielczą,
robisz zdjęcie, które jutro internet wyceni na kilkanaście lajków,
właśnie dobijamy celu, cel jest dyskretnie podświetlony
lekko bulwiastymi latarniami, ciężko sobie wyobrazić
kraj bardziej kartoflany niż ten, który właśnie
– a mimo to jesteśmy szczęśliwi,
szczelnie odizolowani od Polski,
która za kilka godzin zamanifestuje polskość,
moją ulubiona playlista rozpływa się
w twoją ulubioną playlistę,
auto przyjemnie mruczy na piątym biegu,
w takiej chwili nawet się cieszę, że je mam,
a w każdej chwili cieszę się, że jestem z tobą;
uzupełniamy paliwo, kupuję jeszcze bańkę
zimowego płynu do spryskiwaczy
– rozkosznie zapobiegliwi staliśmy się –
szybka rundka po mieście, co by nie mówić
o Tomaszowie, do jazdy bez celu
nadaje się średnio, ledwo wrzucisz wyższy bieg,
i miasto się kończy, ale nic to,
wracamy, czas na procedurę nocną,
dokładnie pięć starannie odmierzonych
pocałunków w miejsca newralgiczne,
spróbujcie nazwać to toksyczną męskością,
siusiaki, to śmiechem oskóruję.
Ale nie dzisiaj, dziś czuję się wyjątkowo:
po dniu wypłat przyszedł dzień premii,
pracodawczyk w odświętnym ubiorze
przeszedł z kopertami przez biuro,
papier w papierku, kilka stacji przy biurkach,
każdym, oprócz mojego
– powiedzieć, że nie przepadam za kapitalizmem,
to jak skąpo się wypowiedzieć, ale
gdy zdecydowałem, że gram w tę grę,
chciałem mieć fajne rzeczy i względny spokój,
swoje wypracowałem, jak widać średnio.
Lubię swoją pracę,
powtarzam to sobie codziennie,
kiedyś być może
utwierdzę się w przekonaniu.
No nic, przynajmniej nie tracę czasu na dojazdy
i nie muszę mieć niezawodnego samochodu,
stać mnie na los na motoryzacyjnej loterii
– może rozklei się klosz lampy tylnej,
może przepadnie na wieki wkład lusterka bocznego,
jak nie rozreguluje się geometria,
to może zabraknie płynu chłodniczego,
być może istnieją bardziej emocjonujące samochody,
być może emocje powinny wynikać z wrażeń z jazdy,
ale moje auto stoi, i to jest w nim najbardziej ekscytujące.
Nie zmienia to faktu, że jest niedziela,
słońce wpada przez niedomytą szybę boczną,
a my jedziemy przez nalot liści i krzewów.
To naprawdę świetna droga,
słyszeliście kiedyś o asfalcie?
Zdecydowanie powinniście tego spróbować!:
tak, jak kosztuje się architektury sakralnej
przerobionej na szczęście na hotel, restaurację
i plac zabaw dla szczeniąt gatunków wielu;
wszystko da się złapać w kilku kadrach,
można się zachwycić przestronnym parkingiem
i okolicznymi trasami rowerowymi, ale
można też zostawić auto na poboczu
i przejść się na Wapienniki,
gdzie woda czysta jak nasze intencje,
a piasek? Róża wam powie parę słów o piasku
pyszczkiem całym umazanym w piasku
(dokładne rymy nie pozostawiają miejsca
na domysły), tak, wrócimy tam w przyszłym sezonie,
świat nie jest taki zły, jeśli nie patrzysz w ekran
i inne nieoczekiwane korzyści płynące
z ogólnej niewiedzy, bo może i lepiej
nie mieć nic mądrego do powiedzenia,
niż przeklinać wszystkich gości w studio,
hm, przydałoby się przemyśleć swoje zachowanie,
kto pierwszy był człowiekiem?
Kto będzie nim ostatni? Wygramy na pewno!
Jeśli o mnie chodzi, już wygraliśmy.
Tomasz Bąk (ur.1991), poeta i tłumacz. Laureat wielu nagród poetyckich, w tym Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius za debiutancki tom Kanada (2012) i Nagrody Literackiej Gdynia za tom Bailout (2020). Poza wymienionymi książkami opublikował [beep] Generation (2016) oraz Utylizacja. Pęta miast (2018)