Małgorzata Lebda zdążyła już przyzwyczaić czytelników swoich wierszy do pewnych charakterystycznych motywów. W poprzednich tomach, zebranych w Sprawach ziemi, nieustannie przewijały się tematy cielesności, natury, śmierci i skomplikowanych związków łączących ludzi ze światem. Tym razem autorka postanowiła jednak sięgnąć po inny niż dotychczas język poetycki i pozornie zupełnie nowy temat. Mer de Glace miało stać się nowym początkiem.
Mogłoby się wydawać, że niewiele się zmieniło. Poezja Lebdy wciąż jest zwięzła i oszczędna, kolejne wersy są jak błyski flesza, jak chwile, gdy coś staje się na moment widoczne, nim znowu zniknie w mroku. Wiersze, a zarazem cały tom, sprawiają przez to wrażenie próby starannego ułożenia pełnej panoramy z kilku zdjęć. Mimo to nie można zarzucić fotografowi braku starań czy kompetencji. Problem leży raczej po stronie uwiecznionego obrazu, zbyt złożonego, by oddać go w całości. Czytelnik musi sobie radzić z urywkami, a ogrom tego, co nieobecne, pozostaje w sferze jego wyobrażeń. Autorka próbuje go w tym wesprzeć, stosując przerzutnie, którymi chętnie operowała również w poprzednich tomach, a które pozwalają myślom odnaleźć nieuchwycone fragmenty panoramy.
Dzisiaj było niespokojne. Przed ruchem należy je nakarmić,
zapytać, jak spało i dlaczego tak krótko. Jeśli jest nakarmione,
bywa posłuszne. Bywa też nie. Jeśli to drugie, to zazwyczaj
zwiastuje niedobory witamin z grupy de lub zimno,
które rozkwitnie o tu (na dolnej wardze).
W przywołanym wierszu, zatytułowanym Z ciała: cztery, właściwie w każdej frazie czytelnik na chwilę zatrzymuje się i rozwija kolejne sensy, ale utwór wciąż się wyślizguje. Lebda nie obala interpretacji, po prostu podsuwa znaczenia, czasem oczywiste, a przez to, paradoksalnie, tym bardziej zaskakujące. Widać to na przykład w trzecim wersie, w którym przez krótką chwilę ma się wrażenie, że słowa „to zazwyczaj” odnoszą się do nieposłusznego ciała, do jego buntu, będącego stanem częstszym niż posłuszeństwo. Autorka jednak szybko podąża w inną stronę, zaczyna usprawiedliwia organizm niedoborem witamin, okazuje troskę, zrozumienie. To nie jest zwykła odmowa, a wołanie o pomoc. Cała sztuka polega na dostrzeganiu sygnałów, na uważności.
Ciało jest jednym z głównych motywów w poezji Lebdy, stale zestawianym z otaczającym je światem. W składającym się z sześciu rozproszonych w książce utworów z cyklu Pory miejsc przebijają się kolejne doświadczenia bohaterki tych wierszy. Wszystkie ulotne – zakreślone jedynie kilkoma słowami i oddzielone średnikami – tworzą coś w rodzaju dziennika z każdej z pór roku. Widać w nich szczególną wrażliwość autorki na otaczający ją świat. Z drugiej strony, te kilka wierszy zdaje się przeciwwagą dla serii liryków, których tytuły zaczynają się od słów Z ciała. Pierwszy z wymienionych cykli opisuje intensywne doznania pochodzące z zewnątrz, formalnie bliższy jest prozie, pełnej wyliczeń i pozbawionej eksplikacji; drugi – w pełni poetycki – skupiony jest na cielesności i zwykle wyczerpuje się na jednej konkretnej sytuacji. Pory miejsc są jednak ostatecznie raczej porami w skórze świata, mikroszczelinami, które odprowadzają jego produkty czy też dostarczają je na zewnątrz, a w tym wypadku także do wewnątrz – do ciała. O ile w poprzednich tomach podmiotka wydawała się dopiero szukać połączenia ze światem, odkrywać więzy, o tyle
w Mer de Glace jest już ich (chyba) świadoma, a czasem czytelnik możne wręcz zapomnieć o ciele i skupić się jedynie na tym, co zewnętrzne względem bohaterki.
Adam Dziadek w Projekcie krytyki somatycznej pisał między innymi o myśli Richarda Shustermana, którą hasłowo nakreślił w następujący sposób: zwrot somatyczny jako wyraz potrzeby znalezienia stabilnego punktu odniesienia w gwałtownie zmieniającym się świecie; jako reakcja obronna przeciw uniformizacji, ciało jest traktowane z religijnym namaszczeniem, ale z dala od samej religii; zwrot somatyczny jako część zwrotu estetycznego we współczesnej kulturze; kryzys ewolucyjny – konieczność przemyślenia naszego stosunku do nas samych i do otaczającego nas świata, troska o ciało (R. Shusterman, Performing Live, Ithaca 2000).
Podobny sposób myślenia bez trudu można odnaleźć również w wierszach Lebdy, co jasno wskazuje, że autorka nie zapomina o ciele. Nie można się dziwić, skoro sama przyznaje, że odkąd biega ultramaratony, stało się ono jej obsesją. Każdego dnia uświadamia sobie, jak jest kruche, ile wymaga opieki i uwagi. Ta aktywność fizyczna poetki wydaje się szczególnie ważna dla książki, bo tym, co różni Mer de Glace od poprzednich tomów, jest właśnie spojrzenie na ciało. Podmiotka nie jest już dziewczynką, która dzięki niemu określa swój związek z naturą i w ten sposób „konstruuje” siebie, a kobietą, która dostrzega wielkość i różnorodność świata. Dlatego na nowo nakreśla kontury domu, próbuje oswoić wielkie nieznane poprzez wysiłek swojego ciała, a równocześnie – świadoma niebezpieczeństw – skupia się na nim o wiele bardziej niż wcześniej, traktując je niemal jak osobną istotę, dbając o jego potrzeby, stale pamiętając o jego kruchości i konieczności opieki nad nim. Oczywiście wątki związane z delikatnością ciała można odnaleźć już w poprzednich tomach, ale w Mer de Glace chyba po raz pierwszy tak mocno wybrzmiewa jego autonomia.
Równocześnie jednak konsekwencją tego w najnowszym tomie jest rozszerzanie się przestrzeni poza to, co znane i bliskie. Zaczynają pojawiać się inne miejsca, inne światy, inne problemy. Podmiotka już w pierwszym wierszu rozbija dobrze znaną z poprzednich tomów narrację, pozostając jednak (przynajmniej w pierwszych utworach z książki) w swoim mikroświecie:
Ranki tu, w wilgotnej dolinie, są dobre, o końcu świata,
który trwa, przypominam sobie nieczęsto, są bowiem sprawy
ważniejsze: zażyć rano tabletkę euthyoxu, umieścić ćwiartkę
doxybactinu w pyszczku kota. I jeszcze: nakarmić psy,
opowiedzieć psom sen, wyprowadzić psy.Ranki tu są dobre, spokojne, ciągną się do samej nocy.
Ostatni wers rozwiewa wszelkie wątpliwości, jeśli jakieś jeszcze pozostały, co do atmosfery życia w tym miejscu. To przestrzeń leniwa, spokojna, sielska, umożliwiająca skupienie na tym, co codzienne, wyolbrzymiająca drobne konieczności do rangi najważniejszych zdarzeń. A jednocześnie w wierszu pojawiają się oniryczna baśniowość zaprawiona grozą, noc i psy – przyjazne i groźne zarazem. O końcu świata, który trwa, przypominam sobie nieczęsto – nieczęsto, ale należy zwrócić uwagę, że czasem to, co faktycznie groźne i ważne, w jakiś sposób otrzymuje swój głos, powraca, nie jest zupełnie wyciszone. Podmiotka zdaje sobie sprawę, że to, co odległe, również ma znaczenie i wpływ na jej codzienność. Chociażby dlatego, że przynosi niepokój.
Lebda oswaja jednak i indywidualizuje każdą, nawet najbardziej odległą rzeczywistość. Być może właśnie dlatego tom bierze tytuł od Mer de Glace, najdłuższego lodowca we Francji – symbolu globalnego ocieplenia, zmian klimatycznych, ale jednak wciąż stosunkowo bliskiego w tym abstrakcyjnym dla przeciętnego człowieka temacie. Poetka w rozmowie z Justyną Sobolewską wspomniała, że obserwowanie umierającej na raka matki wpłynęło na jej życie i sposób postrzegania własnego organizmu. Choroba spowodowała bowiem, że kobieta z czasem traciła ciało, stawała się skórą i kośćmi. Lodowiec również traci masę, topi się, powoli zmniejsza swoją powierzchnię. Być może ta analogia sprawia, że sama katastrofa przestaje być wyłącznie szumnym tematem w mediach, jest bliższa i codzienna; to już nie problemem polityków, a coś, co możemy odnaleźć we własnym świecie.
Tytuł tomu oraz nieustannie powracający temat ciała, jego nieposłuszeństwa, ale też pewnej bezradności ludzi i ciemnej strony postępu, nasuwają inne skojarzenie. We Frankensteinie Mary Shelley spotkanie Victora i Monstrum odbywa się właśnie na Mer de Glace. W pierwszym odruchu naukowiec porzuca swoje „dzieło”, ale tutaj po raz pierwszy ma okazję je poznać, wysłuchać jako osobnego, niezależnego od siebie bytu, podjąć racjonalną decyzję. Wybór
w powieści okazuje się tragiczny, a Monstrum ostatecznie niszczy życie Frankensteina, który już nie ma dokąd uciec. Można spekulować, co by było, gdyby Victor wcześniej przerwał pracę lub szybciej stawił czoła potworowi. Tendencja do zrzekania się odpowiedzialności za wywołane problemy cechuje ludzkość od zawsze. Kiedyś Monstrum stanie naprzeciwko nas i pokaże coraz bardziej kurczący się Mer de Glace. Wtedy jednak może już nie być ratunku i pozostanie nam tylko zanucić: „przepięknie jest i tylko tlenu brak”. Poetka swoją książką zabiera głos, próbując w porę ostrzec czytelnika.
Lebda nie każe przejmować się problemami całego świata, skupia uwagę na tym, co codzienne – na ciele, drobnych obowiązkach, przyjemnościach, porach roku, miejscach, ludziach; na wszystkim tym, co znane i obecne w życiu każdego. Równocześnie jednak wykorzystuje swój głos, by pokazać, że istnieje coś więcej. Nie pisze poezji, która krzyczy i oskarża, a wskazuje powiązania i uświadamia, że można skupić się na sobie, ale należy pamiętać, że istnieją mikroszczeliny, które wymuszają wzajemne oddziaływanie między tym, co wielkie, i tym, co małe.
Małgorzata Lebda, Mer de Glace. Warstwy, Wrocław 2021
Aleksandra Sobańska – studentka filologii polskiej we Wrocławiu