Różaglon Filipa Matwiejczuka to niewątpliwie debiut wyczekiwany przez wielu czytelników poezji współczesnej, zwłaszcza tych wsłuchujących się w głosy najnowsze i osobne. O twórczości młodego autora rozmawia się w kuluarach życia literackiego od jakiegoś czasu – dał się poznać jako twórca obyty w historii literatury i filozofii, a jednocześnie wyczulony na bardzo współczesne rejestry polszczyzny. Czekający na debiut Matwiejczuka nie będą zapewne Różaglonem rozczarowani. To dobra książka, zawierająca niemałą liczbę bardzo udanych wierszy – co więcej (a może przede wszystkim), to na pewno książka wyjątkowo ciekawa, dowodząca sprawnego warsztatu i dużego oczytania autora, pozostawiająca czytelnika z wieloma palącymi pytaniami i problemami do rozważenia.
Jest to również książka nierówna – i od tego, może nie do końca sprawiedliwie wobec Matwiejczuka, chcę zacząć, by odhaczyć temat i jednocześnie powiedzieć coś o kompozycji tomu. Wiersze pomieszczone w Różaglonie można by rozmieścić na osi opisanej umownie „teoria-obrazowość”. Po jednej stronie znajdziemy utwory stanowiące w zasadzie zwersyfikowaną refleksję filozoficzną, uzupełnioną odniesieniami politycznymi czy historycznymi. Filozofia to oczywiście szczególnego rodzaju – spod znaku Deleuze’a i realizmu spekulatywnego, do tego stawiająca w centrum problemy (nie)tożsamości, podmiotowości (bądź jej niemożliwości), zmysłowego istnienia w świecie etc. – tym niemniej Matwiejczuk proponuje tu coś dużo bardziej abstrakcyjnego niż wiersze z przeciwnej strony osi: utwory surrealne, groteskowe
i klaustrofobiczne, często (zdaje się) podbudowane biograficznie, nastawione na plastyczne przedstawienie jakiegoś przeżycia, doświadczenia czy zdarzenia.
Oczywiście, te biegunowe dykcje niekoniecznie wykluczają się wzajemnie;
w wielu wierszach Różaglonu przecinają się raczej, mieszają i splatają ze sobą. Tym niemniej co do zasady trudno nie zauważyć, że im bardziej otwarcie Matwiejczuk filozofuje, tym mniej interesujący okazuje się gotowy wiersz. Zwłaszcza rozważania o ciele/organach/tożsamości, gdy wyjąć je z konkretnej sytuacji i uabstrakcyjnić, okazują się w najlepszym wypadku mało nowatorskie (zob. np. „Serce”), w najgorszym zaś pozbawione celu i literacko wtórne, jak w niezatytułowanym utworze ze strony trzynastej:
Płeć i mózg charakter i tożsamość to nie jedna gałąź
Płeć i mózg charakter i tożsamość
To nie jedna gałąź płeć i mózg charakter i tożsamość
To niejedna gałąź płeć i
Mózg charakter i tożsamośćTo nie jedna gałąź płeć i mózg charakter i tożsamość
To nie jedna gałąź płeć i mózg
Charakter i tożsamość to nie jedna gałąź płeć i mózg
Charakter i tożsamość to
Nie jedna gałąź płeć i mózg
To Matwiejczuk dużo słabszy niż ten od dziwnych, surrealnych zapisów
w rodzaju (słusznie docenionego w posłowiu autorstwa Piotra Janickiego) „Wstępu do późniejszych elegii”:
Jechałem wczoraj konno na wysypisko
Po czterech godzinach snu. Czułem takie
Mdłości mózgu jak zwykle po niewyspaniu
W gorący letni dzień. Mój koń śmierdział octem,
Bo wczoraj jedliśmy ogórki z solą
I octem. Pochlapał się przy polewaniu.
Piliśmy trochę (no tak, jeszcze ten kac,
Nie za duży, ale z nim mózg bardziej
Skwierczy w taki dzień). Gdy dotarliśmy,
Koń zatrzymał się, pokiwał głową
Trzy razy i położył się spać. A ja
Poszedłem w głąb wysypiska, żeby znaleźć
Utraconą elegijność (i ogóreczki).
Nie znaczy to absolutnie, że Matwiejczuk radzi sobie po prostu tam, gdzie wchodzi w rejestry osobiste, konfesyjne czy autobiograficzne. „Winstanley”, dedykowany ważnemu działaczowi lewicy Michałowi Kołodziejczakowi, to ciekawy i w nieoczywisty sposób mroczny utwór o życiu i politycznej wizji Gerarda Winstanleya; z drugiej strony „Brecht”, chociaż umieszcza nas w jednym pokoju z narratorem, proponuje dość oczywistą (i jakby niedokończoną?) krytykę nowoczesnej państwowości.
Może należałoby więc raczej powiedzieć, że Różaglonowi służy, gdy autor wymusza na sobie dystans do właściwego tematu wiersza. Tu zahaczamy już o coś, co stanowi naraz najmocniejszą stronę książki i być może jej najsłabszy punkt. Jeśli czytać debiut Matwiejczuka jako całość – szukając wspólnych mianowików, autorskich zamiarów czy zainteresowań spinających poszczególne wiersze w jeden tom – to na pierwszy plan wysuwa się przede wszystkim to, co młody poeta ma do powiedzenia o pewnej współczesnej i pokoleniowej kondycji; o trudnej do nazwania mieszance alienacji, prekarności, autoironii i depresyjnych lęków. Matwiejczuk w bardzo sugestywny, plastyczny sposób daje nam wgląd w perspektywę samoświadomego, dysponującego wieloma narzędiami autoanalizy „piwniczniaka” – przez tę perspektywę mówi zaś o szerszych zagadnieniach, o poczuciu nacisku ze strony różnych instytucji (państwowych, edukacyjnych), o skomplikowanej relacji tożsamości do cielesności, o roli narkotyków w kapitalizmie, o aktualności Nietzschego… W wierszu „Thingies” widzimy – jakby w czasie rzeczywistym – jak potok myśli narratora, obejmujący wszystko od krytyki chrześcijaństwa i kapitalizmu po narzekanie na nieudane życie intymne, odkształca się pod wpływem nagłego zastrzyku serotoniny; w „Śniegu i soku” zwięzły i obojętny ton poety oddaje coś z klaustrofobicznej kondycji jego pokolenia:
(…) Jestem jak trumna,
W którą można wsadzić wszystkie
Trupy i nazwać to edukacją.Pojawiam się, gdy pomyślę, że
Jestem i znikam, gdy coś robię.
Włączam komputer na momentI wyłączam go przed czwartą,
Mówiąc sobie z wyrzutem, że
Jestem. (…)
Tego rodzaju momenty – czy to znajdujące wyraz w zdawkowych konstatacjach, czy też rozpędzone, ekstatyczne – stanowią niewątpliwą mocną stronę książki Matwiejczuka, pozwalają mu popisać się wycyzelowanym warsztatem, formalną biegłością i niewątpliwym oczytaniem. Gdzie więc znajdziemy ów wspomniany słaby punkt? Wracamy do kwestii dystansu: w wielu miejscach trudno powiedzieć, na ile poeta ową wyjściową kondycję komentuje, a na ile wyłącznie daje jej wyraz; innymi słowy, czy Różaglon należy czytać jako świadectwo pewnej perspektywy – czy jej krytykę. Stąd wynika pewien niedosyt pozostający po lekturze. Czytelnik chciałby myśleć, że na przykład skomplikowany stosunek poety do narkotyków – jednoczesne fascynacja i obrzydzenie – czy własnego ciała – stała negocjacja między pragnieniem płynności a potrzebą (chyba? Jakiejś?) stabilności – zostanie jednak wyraźnie przepracowany, ujęty w jeszcze szerszy problemowy horyzont, pociągnięty w stronę jakiejś prowizorycznej, nieostatecznej konkluzji… Takich konkluzji jest jednak w Różaglonie niewiele. Czasem wydaje się, że Matwiejczuka interesuje raczej punktowanie samych niepokojów i dylematów niż poszukiwanie ich źródeł.
Trudno czynić z tego jednak poważny zarzut wobec debiutanckiego tomu. Podkreślmy na wszelki wypadek: to bardzo dobra, intensywna, brawurowo poprowadzona książka, zupełnie niesłusznie pominięta w sezonie nagrodowym. Nawet jeśli w czytelniku Różaglonu może na pewnym etapie obudzić się poczucie niedosytu, to trudno oczekiwać od autora, że w swojej pierwszej książce nie tylko postawi ciekawe pytania, ale też przekonująco na nie wszystkie odpowie. Wątpliwość dotyczy raczej tomów dopiero nadchodzących. Po Różaglonie można i należy od Matwiejczuka wiele oczekiwać, ale jego rozwój jako poety wydaje się uzależniony od tego, czy nabierze krytycznego dystansu wobec samego siebie, wobec miejsca, z którego napisał debiutancką książkę.
Filip Matwiejczuk, Różaglon, Kraków: Fundacja Kontent 2020.