Ikonoklazm, debiut poetycki laureata zeszłorocznego Połowu Jana Rojewskiego, jest pomyślany jako opowieść o „latach nauki” męskiego podmiotu w Polsce, spleciona z projektem przełamywania obrazów czy mitów konstruujących coś, co nieostrożnie można by nazwać naszą „zbiorową pamięcią”, a jeszcze ryzykowniej – „zbiorową nieświadomością”. Od czasu pierwszej lektury dręczy mnie ta książka nieustannie. Z jednej strony raczej przychylałbym się do stwierdzenia Jakuba Skurtysa, który chwaląc debiut Rojewskiego jednocześnie zauważał, że bywały takie lata, kiedy to Ikonoklazm uznalibyśmy najwyżej za książkę dobrą[1]. Z drugiej zaś nie ulega wątpliwości, że Rojewski napisał rzecz oryginalną, nie „nowatorską” czy „otwierającą nowe pole dla wypowiedzi poetyckiej”, ale z pewnością wartą poważniejszej lektury niż sprawozdanie z udanego lub nieudanego debiutu. Na czepialstwo przyjdzie czas w zakończeniu recenzji.
W pierwszej części Ikonoklazmu Rojewski zajmuje się mitami dzieciństwa oraz związanym z nim dyskursem powrotu do źródeł (cywilizacji, kultury, siebie). Na wstępie warto zaznaczyć, że w Ikonoklazmie obróbce zostaje poddana głównie ta sfera obrazów kojarzonych z dzieciństwem, które, wyzbyte znamion niepowtarzalności, zalegają gdzieś z tyłu głowy „wszystkich Polaków”. Pojawiają się więc u Rojewskiego sceny dziecięcych zabaw, fetysze dzieciństwa (słodycze, zabawki), postać babci czy wspomnienia z autoerotycznych inicjacji. Zasadniczo jednak brakuje w tych obrazach wspólnego mianownika, który pozwoliłby usytuować je w określonym kontekście historycznym i uczynić tym samym Rojewskiego „poetą doświadczenia pokoleniowego”. Łącznika brakuje, ponieważ część pierwsza książki to w znacznej mierze właśnie katalog zawsze anachronicznych, niczyich, lecz bezrefleksyjnie współdzielonych elementów zbiorowej wyobraźni. Obcość pozornie swojskich obrazów wzmacnia towarzyszący im biblijny sztafaż, który u Rojewskiego pobrzmiewa brutalną nutą, znaną chociażby z poezji Tadeusza Nowaka:
(…)
ziemia w której pochował brata miała smak popiołu
dzieciom kazano trzymać wdowę żeby bóg nie usłyszał lamentu (…)
(***Pierwsi ludzie mieszkali w dolinie)
(…)
ojciec zabrał syna na wzgórze (…)
zabrał barana żeby młody się nie domyślił (…)
(Teraz kończę wiek ucznia. Gdzie się podziały obrazy z tamtych lat?)
Z kawałków pogruchotanej wyobraźni ludowo-religijnej Nowak próbował jednak wykrzesać jakąś epifanię, połączyć powojenny kryzys wartości z ukrytymi w tych ruinach żywotnymi antynomiami. Rojewskiemu jest raczej daleko do takich ocalających projektów. W jego wierszach język biblijny – pamiątka po wychowaniu w katolickim kraju? – stanowi integralną część przywoływanych obrazów „z dzieciństwa”, co z jednej strony świadczy o ich źródłowo sfabrykowanym charakterze, z drugiej zaś nie daje żadnego zakotwiczenia w tradycji. Powracające w Ikonoklazmie opowieści o Kainie i Ablu, Abrahamie i Izaaku, wykonanym wyroku Salomona czy kosmogonii są wszak opowieściami o tępej, bezsensownej przemocy. Nie uczą niczego:
ale jaka to wiedza skoro nie wiem co z nią zrobić
ale jaka to wiedza skoro nie umiem jej wykorzystać
(Teraz kończę wiek ucznia. Gdzie się podziały obrazy z tamtych lat?)
Obrazy nie wykształcają w bohaterze żadnego odruchu etycznego – zabijanie mrówek nie przeradza się w lament nad bezsensem cierpienia istot żywych nawet wówczas, gdy w tytule wiersza pojawia się skłaniające do tego Bildungsroman Miłosza (utwór Teraz mam osiem lat, na wysokiej półce leży egzemplarz „Doliny Issy”). Współtworzą za to gnostycko-nihilistyczną wizję świata jako maszynki do mielenia mięsa rodem z pisarstwa Jarosława Marka Rymkiewicza (stary gawron rozwalony przez koty (…) w dole jasnowłosy chłopiec bije koty kijem aż zrobią się miękkie), w którą doskonale wpasowują się powidoki kapitalistycznej walki o przetrwanie (skurwysyny w stolicy/ szydziły z Nomadów dając im wędki zamiast zaspokoić głód; dwie hieny przedłużają gatunek w cieniu warszawskiej giełdy).
Performatywne tytuły z pierwszej części książki, w których powraca słowo „teraz”, ostatecznie przywołują więc jedynie kłopotliwe, podszyte makabrą zestawienia obrazów, coś, co – tak jak wstydliwą historię przeglądania z wiersza Teraz odkrywam szerokopasmowy internet. Lew na ulicy – trzeba niezwłocznie usunąć z archiwum wyobraźni. Pozornie do tego właśnie dochodzi w wierszu kończącym pierwszą część:
bo pokochałem przypadek
to co niezapisane na żadnej karcie ni dysku pamięci
(…)
na pohybel małpim gajom
zbiorowej pamięci
tym chybotliwym konstrukcjom z ażurowych rurek
do sikania (…)
(Teraz niszczę święte obrazy)
Wbrew temu, co mówi się w wierszu (i niszczyłem ich obrazy), a w zgodzie z etymologią „ikonoklazmu” (greckie kláō to tyle, co łamać, przerwać, osłabić), u Rojewskiego mamy jednak do czynienia ze znacznie bardziej skomplikowaną operacją na wizualno-wyobrażeniowym archiwum kultury polskiej niż z ostrym atakiem wymierzonym w pewne jego części. Manifestowane odrzucenie przeszłości i skok w wir nowoczesnego, migotliwego „teraz” staje się bowiem kłopotliwe w świetle sugestii z wiersza poprzedniego:
ale z czym miałbym walczyć skoro niczego nie widzę
ale z czym miałbym walczyć skoro spłonęły obrazy
spotkałem jakiś czas temu starca z La Manchy (…)
(Teraz zaczynam wiek wojownika)
Ikonoklazm może być więc donkiszoterią, walką symboliczną z widmami zbiorowej pamięci, które utrwalają swoje istnienie w kulturze właśnie dzięki wymierzonym przeciwko nim atakom. Te przeczucia poniekąd potwierdza część druga, w której Rojewski porzuca stylistykę z początku książki (jest miejsko, trochę międzynarodowo), aby opukiwać wyobraźnię nowoczesnego podmiotu jedzącego serca karczochów i marzącego o karierze. Tym razem poetę interesuje dorosłość oraz dyskurs nowoczesności, z naciskiem na jej „późną” odmianę. Okazuje się jednak, że małpie gaje zbiorowej pamięci dalej istnieją, tyle że w postaci komunałów, którymi „się” nasiąka: Jeśli masz być dobry nigdy nie myśl że jesteś poetą musisz za to/ dużo gadać i wciskać się wszędzie gdzie się da nawet nie musisz pić (…). Mity zachowują także swoją trwałość jako przedmiot pseudonostalgicznego pytania, wyrażającego bezradność podmiotu:
(…) czy wystarczyłoby to żeby rzeczy wróciły na swoje miejsce
czy zobaczyłbyś dom ogród boazerii barok przydrożnych psów (…)
(Teraz jemy brunch, używam podmiotu zbiorowego)
Z kolei podbita gnostycyzmem wyobraźnia religijna – trochę tak jak u Tomasza Bąka – zaczyna wyraźnie splatać się z wyobraźnią kapitalistyczną, potwierdzając immanencję obecnego systemu społeczno-ekonomicznego:
– posępny matematyk zamknął wszechświat w bańce –
tak powiemy dzieciom żeby wytłumaczyć dlaczego
zostały skazane na tę samą porcelanę nowy plastik
(…) i może
wiarę w możliwość awansu
(Teraz grzebię papier)
Jednocześnie w drugiej części książki podmiot jest konfrontowany z obrazami biedy, wyzysku, niesprawiedliwości (Teraz pracuję w fabryce druków ulotnych; Teraz szukam naszego Mayflowera). Do najmocniejszego spotkania z nimi dochodzi w pędzącym na jednym oddechu wierszu Teraz święty Krzysztof patrzy spode łba, w którym niepatrzenie na Cygankę trzymającą dziecko uruchamia łańcuch wypartych i wypieranych obrazów (bezdomny, mafia wykorzystująca cygańskie dzieci, imigranci w Calais, mord na Jazydach). Bohater ewidentnie chce pozbyć się tych (częściowo zapośredniczonych przez media) obrazów z pola swojego widzenia-myślenia, jednak ich widmowa natura czyni to niemożliwym. Ostatecznie między nim a obrazami cierpiących ludzi nawiązuje się kruche, empatyczne porozumienie (o murach których nie da się pokonać/ nie myślę). To kasujące dystans i alienację porozumienie oraz ekstatyczny, napędzany przerzutniami wjazd w ciąg obrazów (Teraz leci się kilka godzin z San Francisko do Frankfurtu lub Rzymu, a kiedyś jechało się trzy godziny dorożką z Szetejn do Wilna) są chyba jedynymi alternatywami względem beznadziejnej wizji świata, jaka dominuje w Ikonoklazmie. Nie są to alternatywy specjalnie oryginalne (albo empatia, albo ekstaza), jednak świetnie grają z centralnymi problemami debiutu Rojewskiego, o których pisałem wcześniej.
Mimo powyższego świadectwa entuzjastycznej lektury, na zakończenie należy dodać, że książka Rojewskiego nie jest wolna od potknięć charakterystycznych dla debiutów poetyckich. W Ikonoklazmie znaleźć można bowiem niepotrzebne wiersze a la późny Zadura (Teraz przychodzą do mnie inni mężczyźni; Teraz jestem w Warszawie) oraz wiersze wpisujące się w niechlubny nurt łatwego pisania o Zagładzie ([Teraz piszę wiersz w pośpiechu]) lub traumie (Teraz zostawiam wiadomość, mam na to sto czterdzieści znaków). Oczywiście te kilka nieudanych tekstów można usprawiedliwić prawem debiutu. Jednak coś, na co czasem przymyka się oko w przypadku tomów o luźnej kompozycji (wszak niekiedy nie sam tom jest ważny, lecz zauważenie kierunków, w których autorka_autor może ruszyć dalej), trudno zignorować w przypadku tak dopracowanej i ciekawej książki, jaką w gruncie rzeczy jest Ikonoklazm.
Jan Rojewski, Ikonoklazm, Biuro Literackie, Wrocław 2018.
Łukasz Żurek – ur. 1991, doktorant w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Współpracował z portalem niewinni-czarodzieje.pl oraz czasopismem naukowym „Tekstualia”.