Jest taki żart, że poezję późnego Świetlickiego można streścić w trzech zdaniach: „Idę przez miasto. Jestem wkurwiony. Mam psa”. Podobna sytuacja wyjściowa zarysowana została w wierszach Jakuba Pszoniaka z książki Chyba na pewno. Psów może nie ma, ale zdecydowanie idzie się przez miasto. Idzie, ale też jedzie tramwajem. Przez miasto, ale właściwie co to za miasto – czy jeszcze Bytom, czy już Gliwice? To ale, które każdy z wierszy Pszoniaka otwiera, kiedy wydawało się, że powiedział już wszystko, wydaje się najciekawszym sposobem oddziaływania tej poezji. Ale po kolei.
Po pierwsze, bo od tego należy zacząć, mamy debiut, a biorąc pod uwagę, że autor urodził się w 1983 roku, należy go uznać za debiut późny. Dla samej książki ma to znaczenie o tyle, że Pszoniak potrafił wykorzystać wynikający z tego opóźnienia czas, nie przestając być przy tym debiutantem właśnie. Dostajemy bowiem tom dopracowany i przemyślany, czytamy teksty kogoś, kto zdążył przekonać się, że ma o czym pisać i zbudował sobie język, żeby się za to zabrać. Zarazem jednak jest to książka w odświeżający – debiutancki, młodzieżowy – sposób niedomknięta. Zawarte w niej wiersze wolą raczej złapać więcej i uderzyć mocniej, niż dać się do końca wycyzelować. Ta nieco ubrudzona energia poetycka, która pcha książkę Pszoniaka do przodu, wydaje mi się czymś wyróżniającym na tle większości debiutów poetyckich ostatnich lat.
Po drugie, mamy miasto, które podmiot Pszoniaka raz za razem przemierza i któremu bacznie się przygląda. Z wyjątkiem wiersza krk jesteśmy na Śląsku – w Bytomiu lub okolicach. Miasto Pszoniaka nosi ślady przeszłości (lux ex Silesia) i wydaje się stopniowo odchodzić w niepamięć: „przyszłość ocala/ to co jej potrzebne” (szkody górnicze). Natomiast „Bytom mija” (przegub) nie tylko za oknem tramwaju, w których znajduje się mówiący w wierszu pasażer, ale przede wszystkim w sensie metaforycznym, podobnie jak telefon z wiersza szkody górnicze: „w późnych osiemdziesiątych / kopalniany telefon/ zamieniono nam na ślad na ścianie”. To zresztą charakterystyczny rys spojrzenia Pszoniaka – jest wrażliwy na ślady znikania, tak jak mniej wyblakły kawałek ściany, z której zdjęto telefon. Z takich śladów, pozornie pustych miejsc, zbudowany jest jego Bytom.
Żadna to jednak – na szczęście – mała ojczyzna. Bytom to ruiny, resztki przeszłości, które dziś składają się najwyżej na brzydki, postindustrialny krajobraz: „rwij hałdzie resztki ciepła/ pal korę z kradzionych kabli/ brodź w brudzie pieść pięść liż grosz/ tańcz na gruzach miast” (ulica wytrwałych). Co więcej, jest to krajobraz oglądany w typowo polskiej, szaro-burej aurze późnej jesieni, jak w otwierającym książkę wierszu przedzimie. Bo choć głównie pisze się o Śląsku, to taka wydaje się być u Pszoniaka Polska – reklamy wielkoformatowe, Stworzyciel, „którego Wit Stwosz wykuł w krakowskim powietrzu” (krk), zaczadzony dorożkarz, który chowa się w benzopiren, sklepy H&M, Barbie na barbituranach czy bliżej niezidentyfikowani, „cisi koniobijcy” (dwajściacoś).
Sugerowane wcześniej skojarzenie z Marcinem Świetlickim i szerzej – z dykcjami poetyckim lat 90. wywodzącymi się z bruLionu, wydaje się być tyleż zasadne, co luźne. Poruszający się po Bytomiu Pszoniak to z pewnością ich uważnych czytelnik („jadę w poprzek miasta/ po brzeg następnego miasta jadę” [przegub]), lecz nie kontynuator. Różnica polegałaby prawdopodobnie na tym, że podmiot Pszoniaka jest słabo i niepewnie osadzony w miejscu, o którym pisze. I chociaż – jak mi się wydaje – jest on osobiście obecny w swoich tekstach, to świadomie obecność tą osłabia i rozmiękcza. Myślę tu nie tylko o sygnalizowanej już problematyce odchodzenia, ale również o samym sposobie patrzenia na Bytom. Bo patrzy się tu albo w jakimś porannym lub wieczornym półśnie, przez okno tramwaju, w zmęczeniu, bierności („mijane są domy” [przegub]), w nocy – „szliśmy przez miasto z obojętnością ciem/ szliśmy przez miasto za papierosowym żarem/ szliśmy przez miasto w kanabinolowy dym” oraz – no właśnie – na fazie (w odpowiedzi na apel władz miasta Nowy Jork). Tak więc, podobnie jak w tekście wiersz 16. kłaczek, w całej książce rozmawia się tu z Marcinem Sendeckim, ale nie pamięta się odpowiedzi. Przy tak ustawionym spojrzeniu, przemijanie nie skutkuje u Pszoniaka melancholią, lecz kategorię braku: „szliśmy przez miasto z paczką papierosów/ w wewnętrznej kieszeni wszytej na wysokości płuc/ szliśmy przez miasto czyniąc sobie ziemię odległą” (dwajściacoś). Idzie się więc przede wszystkim ku czemuś, co nieustannie się oddala. I na całe szczęście, zamiast zastanawiać się, czym jest to, co ciągle umyka, Pszoniak w specyficznie liryczny sposób rozgrywa w wierszach towarzyszące mu poczucie niespełnienia. Bo co zostaje? „resztki ciepła”, sklep Meta, bar Hamlet z piwem za 3 zł. Taki to brudno-bytmoski liryzm.
Tym, co zostaje są również niezwykle obrazowe, a zarazem minimalistyczne opisy mijanych miejsc: „deszczy się miasto/ szczycą się wieżowce/ tłuszcz uszczelnia szczeliny w asfalcie/ czas warszawieje i szybko szybko szyb w szybach taksówek […] kałuży się Śląsk”. To znów fragment wiersza lux ex Silesia, który zdradza prawdziwego bohatera książki Chyba na pewno. Jest nim język. Pszoniak świadomie nawiązuje do egzystencjalnej, osobistej frazy, która pobrzmiewa latami 90., by konsekwentnie rozmontować jej pozorną bezpośredniość, tak jak w np. w wierszu przegub: „jadę w poprzek miasta/ po brzeg następnego miasta jadę/ tramwaj mija/ to co warte pominięcia/ mija czas/ mija mi ja”. Te aliteracyjne gry, zabawa polisemią i łamanie rytmu, których w wierszach Pszoniaka niezwykle dużo, zdradzają ich powinowactwo z neolingwistyczną poezją Joanny Mueller, która wydaje się najważniejszym punktem odniesienia dla Chyba na pewno. To one sprawiają, że w tych wierszach „się dzieje” (cyt. za: Maciej Taranek) – wątki rozchodzą się we wszystkie strony, a przed czytelnikiem otwierają się zarówno uliczki ślepe, jak i obiecujące. Owo skupienie na języku wprowadza jednak nie tylko twórczy zamęt, ale również problematykę historyczną i etyczną, o którą chyba przede wszystkim chodzi poecie: „grubnie cień na murach gruby/ która Jerzy Gruba kazał zmienić w grób” (lux et Silesia).
Zainteresowanie lingwizmem to również, oczywiście, echa Białoszewskiego, które usłyszeć można zwłaszcza tam, gdzie na pierwszy plan wybija się muzyczność wiersza: „świta świat/ światło tli tlen/ nic/ nie noc/ nie dzień/ dnij się dnij” (przedzimie). To właśnie we frazowaniu szczególnie mocno wyartykułowane zostaje owo niespełnienie podmiotu, o którym mowa była wcześniej. Pszoniak zagęszcza frazy, niemalże obsesyjnie tropiąc możliwe związki między podobnie brzmiącymi słowami. Wobec małej ilości faktycznych opisów samego miasta, chciałoby się powiedzieć, że to właśnie ten sposób frazowania wprowadza do książki atmosferę ciasnej, śląskiej, pokopalnianej zabudowy. Jednocześnie jednak eliptyczność oraz wspomniana już muzyczność frazy sprawiają, że te gęste teksty pozostają mimo wszystko niedomknięte. Tym sposobem, dwoistość klaustrofobii i otwartości, o której pisałem już w kontekście podmiotu, wpisana zostaje w sam mechanizm pracy wiersza.
Mamy więc język – to byłoby trzecie. Nie sposób rozwinąć tu wszystkich wątków tego ciekawego debiutu. Wspomnieć jednak należy, że (po czwarte) mamy problemy. Pszoniak przerobił bowiem lekcję zaangażowania Pietrek, Witkowskiej, Bąka i Mateusza, a zatem nie ma wątpliwości, że to, co osobiste przeplata się u niego z tym, co polityczne. W rezultacie, z wierszami bytmoskimi sąsiadują wiersze mówiące o aktualnych problemach – uchodźcach, Ukrainie, zwierzętach, w których szczególnie mocno usłyszeć można inspiracje poezją Tomasza Bąka i Konrada Góry.
Po piąte wreszcie, mamy śmierć. Początkowo Pszoniak krąży wokół tematu w cyklu wierszy poświęconych postaciom z mniej lub bardziej odległej historii. Zaczyna więc, jak rozumiem, od problematyzacji sensu śmierci, stawiając przy okazji pytanie o granice między tym, co ludzkie a tym, co zwierzęce. Jak widać, jest dość filozoficznie. To krążenie wokół tematu ma jednak, być może, związek z jakąś konkretną śmiercią. Pojawia się ona paradoksalnie tam, gdzie Pszoniak rezygnuje z konkretnych rekwizytów i postaci na rzecz bardziej abstrakcyjnego tonu: „a jednak skończył się jeden ze światów/ więc skończył się cały świat” (splot zdarzeń). Te, jak sądzę osobiste, choć abstrakcyjne teksty w niewielu wersach koncentrują wątek utraty i żałoby, dzięki czemu zamykający cykl wiersz, choć skrajnie minimalistyczny, wybrzmiewa mocno oraz, nie bójmy się tego słowa, szczerze, i właśnie przez tę szczerość – dwuznacznie:
oddział paliatywny
umżyj
Mówiąc na początku recenzji o brudnej energii wiersza, miałem prawdopodobnie na myśli mechanizm obsesyjnego burzenia tego, co w wierszu właśnie zostało zbudowane. Godna uwagi jest konsekwencja, z jaką autor powtarza ten sam gest na każdym poziomie – niedomknięty jest jego podmiot, fraza, wiersze, w końcu – cała książka. Prowadzi to do pytania o to, czego chce od nas Pszoniak, bo czegoś chyba od nas chce. Chyba na pewno czytałem przede wszystkim jako książkę o zaangażowaniu, które z jednej strony nie daje spokoju, z drugiej zaś okazuje się zaskakująco niezobowiązujące, na miarę podmiotu, którego „Polska jest od może do może” (wyczerpujące pytania). Ten warunkowy tryb, w którym się w tej książce mówi wydaje mi się jej największą siłą. „Chyba na pewno” samej dykcji, która stanowi zarazem o jej osobności, bierze się być może stąd, że Pszoniak wytyczył własną drogę przez język polskiej poezji najnowszej. Jego debiut pojawia się na jej mapie niejako rykoszetem – odbijając się wcześniej długo od lat 90., ale i poezji roczników 70. i 80. Zamieszanie, które jego lądowanie może na tej mapie wywołać, wydaje mi się bardzo obiecujące.
Jakub Pszoniak, Chyba na pewno. Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2017.
Aleksander Trojanowski – ur. 1990, poeta, pisze doktorat na temat literatury hispanoamerykańskiej, mieszka we Wrocławiu. Publikował w „Odrze” oraz na stronach internetowych: „Krytyki Politycznej”, „Fundacji im. Tymoteusza Karpowicza”, „Szuflada.net”. Finalista Połowu Poetyckiego 2015.