Rozmowa z Joelem Chmarą o scenie Chicago i współpracy z Markiem Smithem (cz. 1)
Joel Chmara zjeździł kawał USA i Europy, niosąc ze sobą swoją markową Joelowską błazenadę tak podczas występów poetyckich, jak i komediowych. Był gościem programu Def Poetry na HBO, jest finalistą National Poetry Slam (USA), współtworzył scenariusz i grał w reklamie Big 10 Basketball, wygłosił swój TEDx Talk, a raz zapłacono mu, aby NIE wystąpił przed Michelle Obamą (prawdziwa historia). Joel pisał i występował w radiu ESPN Chicago, poświęcając się komedii zanim rzucił się w ramiona poezji performatywnej.
Maciej Mikulewicz: Zacznijmy od standardowego pytania – jak wszedłeś w slam?
Joel Chmara: Zajmuję się poezją performatywną od… już dwudziestu lat. Odkąd po raz pierwszy przyszedłem do Green Mill. W college’u zajmowałem się innym rodzajem literatury i nie wiedziałem nawet, czym jest slam poetycki, ale dowiedziałem się dzięki jednemu z organizowanych w naszym college’u konkursów nazywanych „Forensics”. Jeden z wieczorów poświęcony był poezji performatywnej i wielu z występujących używało zwrotu „wiersze slamowe” wobec swoich tekstów. Kiedy zdałem sobie sprawę, że jego początki są właśnie w Chicago, pomyślałem „Super! To dokładnie tam, gdzie mieszkam!”. Znalazłem klub Green Mill, poszedłem tam którejś niedzieli z dwoma gotowymi wierszami i wygrałem turniej slamowy, więc dobrze się bawiłem. Bardzo bym się wstydził, gdyby ktokolwiek teraz znalazł te dwa wiersze [śmiech], ale wtedy były spoko i podobały się publiczności. Zaangażowałem się w to natychmiast, ale głównie ze względu na Marca Smitha – jego styl prowadzenia turniejów był tak naturalny i jakby robotniczy, do tego wyglądał jak ktoś, z kim mógłby wychowywać się mój ojciec, i jeszcze ciągle krzyczał „Chicago!”.
Sposób, w jaki witał się z każdym, kto przyszedł i stawiał publiczność ponad poetami, pozwoliły mi poczuć, że tkwiła tam odpowiedzialność nie tylko, aby ją zabawić, ale też znaleźć jakieś porozumienie. Byłem podekscytowany, bo nie widziałem niczego podobnego w innych dziedzinach sztuki, a reakcje publiczności wykraczały daleko poza zwyczajny grzeczny aplauz. Drugą świetną stroną tego wieczoru było to, że podczas open mica wystąpił Regie Gibson. Był wtedy świeżym mistrzem kraju z poprzedniego roku i to też było fantastyczne, że można było poznać osobiście tak zasłużonego poetę, jak jakąś przypadkową osobę przy barze. To były początki. Poznałem tam też swoją przyszłą żonę.
Slamowała?
Nie, ale kiedy powiedziałem tekst o jednej z drużyn z Chicago a ona i kilkoro jej przyjaciół zaczęli wiwatować, to przemknęło mi przez głowę „O! Te trzy panie wyraźnie interesują się i piłką i poezją… Muszę z nimi porozmawiać!”. Tyle niesamowitych rzeczy wydarzyło się na tej scenie. Kiedy miałem tylko trzy lata doświadczenia Marc wciągnął mnie do swojego zespołu, z którym występowaliśmy w różnych college’ach w całym kraju. Potem, kiedy startowałem w finale National Poetry Slam, poznał mnie z organizatorami turniejów slamowych z Niemiec, w wyniku czego miałem okazję zorganizować z moim najlepszym przyjacielem zagraniczne tournée po jedenastu scenach. Mieliśmy więc przyjemność podróżować i traktowano nas wspaniale, gdziekolwiek nie zawitaliśmy, a było tak tylko dzięki temu, że Marc jest tak hojnym i ciepłym człowiekiem. Chce, aby inni czuli to samo podniecenie. Jest po prostu świetnym ambasadorem i, jak widać, moim mentorem.
Slamowa scena Chicago wydaje się orbitować wokół jego osobowości. Jak dużym zjawiskiem w twoim mieście jest slam?
Cóż, Chicago to bardzo podzielone miasto. Są takie występy, na które chce się chodzić, ale i takie, na które niekoniecznie warto, ponieważ jeden będzie bardziej nacechowany politycznie, inny komediowy, a kolejny w stylu late night – pijacki, rozlazły show. Poza tym trzeba brać pod uwagę etniczne podziały w mieście. Na jednej scenie będzie więc przewaga czarnoskórych artystów, a na innej Latynosów. To nieszczęście dla Chicago, zdarzało mi się na przykład poznać niektórych tutejszych poetów dopiero po ośmiu latach występowania na slamach tylko dlatego, że występowali na innych scenach niż te, które ja odwiedzałem.
Nie ma jakiegoś turnieju, który by gromadził wszystkich tych artystów?
Czasem się takie odbywały… Mieliśmy Wielkie Slamowe Mistrzostwa Chicago czy coś podobnego. Miały jednak charakter czegoś w rodzaju prezentacji, podczas których różne sceny organizowały kolejne turnieje. Niektóre z nich skupiały się tylko na lokalnej działalności i nie chciały mieć nic wspólnego z mistrzostwami krajowymi. Właśnie z tego powodu niełatwo było poznać ludzi z drugiego końca miasta, którzy nie stanowili części np. National Poetry Slam, ponieważ mieli swoje własne, lokalne wydarzenia.
Mówiłeś, że pracowałeś z Markiem i jego zespołem w college’ach. Jaka idea wam przyświecała? O czym rozmawialiście ze studentami?
Kiedy zaczęliśmy jeździć na te występy, Marc czasami zabierał też jakąś kapelę, żeby nam przygrywała i żeby mógł pokazać, jak poezja związana jest z innymi stylami ekspresji – performatywnymi, sztukami plastycznymi i muzyką. Nasze show były bardzo przystępne dla każdego rodzaju publiczności. Gdyby mieli to być sami poeci… Jego celem, według mnie, było to, żeby przybliżać poezję zwykłym ludziom. Pomysł polegał na tworzeniu wierszy, które byłyby zrozumiałe dla każdego, nawet jeśli nie studiował literatury. Również jeśli byłeś tam tylko po to, aby dostać wyższą ocenę albo zmusiła cię do tego szkoła, zabierając w ramach zajęć, czy coś w tym stylu, to nie powinieneś wyjść z naszego show i mieć poczucie, że do ciebie nie dotarliśmy. Myślę, że tak naprawdę staraliśmy się dotrzeć do obu tych grup – osób, które same piszą albo zajmują się literaturą na studiach czy mają już tytuły naukowe, ale jednocześnie do tych, którzy lubią oglądać głupi stand-up i kiepskie sitcomy. Żeby mieli poczucie, że zwracamy się także do nich. Większość naszej widowni stanowili studenci, a więc ludzie w kluczowym dla formowania się charakteru wieku, którzy mieli okazję otrzeć się o tę formę sztuki, często po raz pierwszy w życiu. Czułem, że być może to właśnie nasza odpowiedzialność, żeby otworzyć ich na poezję.
Ciekaw jestem, co ty wyniosłeś z tego doświadczenia?
Hmm… pieniądze? [śmiech] Osobiście, także jako nauczyciel, czuję się ambasadorem tego, czym się zajmuję. Dlatego kiedy uczę jak być wykonawcą scenicznym, to chcę, aby moi uczniowie potrafili ze swobodą stanąć przed widownią. To, że występuję z wierszami, powoduje, że chcę także, aby rozumieli, że poezja slamowa to po części stand-up, ale i muzyka oraz aktorstwo, a nie jakiś jeden jednolity gatunek. Bardzo staram się pisać w taki sposób, żeby mieli takie wrażenia, jak np. „Nawet nie wiedziałem, że słucham poezji! Przypominało to jakąś opowieść, czasami było komediowe… ale było tam też sporo zmuszających do myślenia, ciekawych obserwacji, dzięki którym coś poczułem!”. Kocham to. Chcę zwyczajnie dzielić się sztuką i tworzyć w widzach potrzebę poszukiwania kolejnych fajnych rzeczy, jak ta, której właśnie doświadczyli. Tak rozumiem tę odpowiedzialność. Że może ktoś dzięki temu pójdzie po raz pierwszy na przykład do jakiegoś alternatywnego teatru. Marc nieustannie powtarza, że nie powinno być nic takiego jak wiersz slamowy. Powinny istnieć jedynie kawałki, które za każdym razem otwierają cię trochę bardziej. I ja zawsze tak na to patrzyłem – że nie chcę być zdefiniowany przez jakąkolwiek dziedzinę.
Maciej Mikulewicz – ur. 1986. Absolwent filologii polskiej na UAM. Redaktor i składacz. Organizator i konferansjer podczas turniejów slamowych w Poznaniu, w tym Pierwszych Ogólnopolskich Mistrzostw Slamu Poetyckiego.