Pośród wielu zagadnień, którym mógłbym poświęcić ten kawałek czystego papieru, zdecydowałem się zapełniać go przez jakiś czas wypowiedziami twórców posługujących się różnymi technikami improwizacji. Będę wraz z nimi szukał odpowiedzi na pytania o to, co składa się na udaną improwizację – zwłaszcza literacką, o jej funkcję na scenie slamowej i skąd pochodzi jej potencjał do wywoływania tak silnych emocji wśród widzów?
Definicje improwizacji charakteryzują ją przez pojęcia spontaniczności, wpływu natchnienia czy obecności widza, który staje się świadkiem i jakby gwarantem powyższych. Dopuszczają także (zwłaszcza kiedy dotyczą improwizowanej muzyki) „uzupełnianie” gotowego już poniekąd dzieła. Najzwięźlej jednak uchwyciła sprawę Iwona Puchalska, pisząc w Improwizacji poetyckiej w kulturze polskiej XIX wieku na tle europejskim, że jest to „akt artystyczny, w którym tworzenie dzieła jest jednoczesne z jego prezentacją lub/i utrwaleniem”.
Slam pozostawia występującym ogromną swobodę w decydowaniu o treści i formie występów, ale z jakiegoś powodu za najtrudniejszą, „mistrzowską” i najbardziej wyczekiwaną przez publiczność uważana jest właśnie improwizacja. Na polskich scenach nie improwizuje się często – zazwyczaj, kiedy skończą się teksty, albo kiedy zmusza do tego regulamin. Mało kto gotów jest „popłynąć” od pierwszej rundy, chyba że ma coś wspólnego z innymi posługującymi się improwizacją dziedzinami sztuki. Tu z miejsca przychodzą na myśl rap oraz jazz.
Jednym z licznych raperów/slamerów jest Carlo Lorens, który w 2016 r. nagrał swoją pierwszą, autorską płytę pt. „Właśnie tak”.
Maciej Mikulewicz: Jakie masz doświadczenia z improwizowaniem tekstów?
Carlo Lorens: Brałem udział w kilku bitwach freestylowych, no i wygrałem zeszłoroczny improwizowany slam na KontenerART [w Poznaniu]. Do tego setki godzin poświęconych na freestyle, gdy przechadzałem się po moim rodzinnym Kobylcu. Zdecydowanie najczęściej improwizuję będąc zupełnie sam. Gdy człowiek coś takiego robi (a ja robię to nawet jak mi się nie do końca chce, traktując jak trening), to czuje się trochę jak szaleniec, bo nawijanie do siebie jest lekko szalone [śmiech].
To jak opisałbyś udaną improwizację?
W rapie istnieje parę płaszczyzn, na których można oprzeć ocenę dobrego numeru lub improwizacji. Jedną z nich jest liczba rymów. Jeszcze 10 lat temu w polskim rapie większość nawijała pojedyncze rymy. Teraz to wygląda tak, że standardem są rymy wielokrotne – podwójne czy potrójne, poczwórne to już rarytas. Jeśli chodzi o mnie, to staram się rapować minimum na podwójnych rymach, ale też często używam potrójnych a nawet poczwórnych. Niestety, jeśli chodzi o polskich słuchaczy rapu, mało kto wyłapuje wielokrotne rymy, co nieco mnie drażni, dla mnie to jest sprawa życia i śmierci [śmiech], po prostu technika. Drugą ważną płaszczyzną jest oczywiście treść. Co z tego, że nawinę miliard rymów, jeśli to będzie pozbawione sensu? Lepiej, kiedy mam tych rymów dużo mniej, ale, powiedzmy, nawijam na wolno o tym, co się dzieje wokół mnie w danej chwili i wszystko trzyma się kupy. Kolejną ważną rzeczą w rapowych improwizacjach jest umiejętność składania metafor, panczy (czyli wersów bitewnych), follow up’ów (czyli odniesień do innych raperów) i hasztagów, inna niełatwa rzecz to połączenie tych trzech płaszczyzn… Dodam jeszcze, że ważny jest sposób, w jaki się wypowiada słowa, intonacja, czysty głos i inne „detale”. Wszystko to składa się na dobry freestyle.
Swoimi spostrzeżeniami na ten temat podzielił się ze mną także Szczepan Kopyt – poeta, muzyk, aktywista, autor sześciu książek poetyckich – z których najnowszą jest tom z a b i c (2016) – współtwórca czterech wydawnictw muzycznych w projektach Kopyt / Kowalski i Yazzbot Mazut, którego złapałem na szybką rozmowę o 4:20…
Maciej Mikulewicz: Jak myślisz, czemu improwizacja poetycka tak łatwo budzi entuzjazm?
Szczepan Kopyt: Improwizowanie poezji na scenie pokazuje jej radosną stronę. Cieszymy się z tego, że ona jest niedoskonała, wydaje nam się, że każdy jest w stanie coś takiego tworzyć, i te kiksy są momentem utożsamienia się z twórcą, co jest bardzo dziwnym działaniem tej akurat poezji… Natomiast nie jestem jej super ciekaw. Tak samo nie podoba mi się ultra skonwencjonalizowane rapowanie freestylowe, nie bawi mnie to. Tam znowu rytm sprawia, że jest to forma bardziej wolna niż taka improwizacja [na slamie].
Jak to jest z improwizacją w jazzie?
Istnieją skonwencjonalizowane formy improwizacji, np. solówka w jazzie na saksofonie, która następuje do danych akordów i wiadomo, gdzie się mniej więcej skończy, ponieważ to wyznacza, powiedzmy, układ dwudziestoczterotaktowy… Jest też mniej skonwencjonalizowana improwizacja jazzowa, która bierze sobie za punkt wyjścia w ogóle soniczność, fakturę dźwięku i wszystkie inne rzeczy, które napotyka, które rodzą się gdzieś w głowie i improwizujący próbują ustalić między sobą czy to jest ta konwencja. Są jeszcze inne jej formy, zrytualizowane…, np. kiedy wszyscy się gonią, że tak powiem, że jest dużo dźwięków – mało dźwięków, cicho – głośno, jest strasznie wiele możliwości.
Zgodnie z planem…
Tak. I często to, co jest zaplanowane, jest ćwiczone, wie się np., że zacznie od takich dźwięków i da ponieść. Tak na prawdę improwizacja nie istnieje w formie czystej, że ktoś wychodzi i robi coś z niczego, bo w gruncie rzeczy nasze mózgi tak nie pracują. Improwizacja jest medium komunikacji, które pozwala pokazać proces twórczy…
To czym wyróżnia się udana, dobra improwizacja poetycka?
Improwizacja udaje się o tyle, o ile znajduje atencję. Nie widziałem nigdy dobrej improwizacji poetyckiej. Tzn. widziałem różne improwizacje, które posługiwały się gębą i np. widziałem takiego czeskiego poetę – Petra Váša, choć nie wiem na ile to było improwizowane, który robił coś ciekawego. To są rzeczy zazwyczaj rozrywkowe… Nie widziałem dobrej improwizacji, bo jest to zawsze związane z bardzo skonwencjonalizowanym mówieniem, bo jeśli chcesz być przekonujący, to musisz przyjąć jakąś skrajną formę, np. opowieści… z przyszłości, jakiegoś jednego chwytu, który ciągle się powtarza, że np. demistyfikuje to, że myślisz ciągle o jedzeniu, takie śmichy chichy…
Zarzucasz jej więc brak głębi?
Nie, ja uważam, że poezja w ogóle jest improwizowana, ale w momencie zapisu. To jest sytuacja bardzo mimo wszystko paradoksalna… nawet jak się nie chce mieć jakiegoś takiego dyskursu tożsamościowego, który opisuje zwłaszcza uczucia itd., to pisze się w taki sposób, żeby unikać formuły „ja coś zrobiłem”, choć długo się pracuje nad takim tekstem, ale na pewno jest to w jakiejś mierze improwizacja w samym zapisie. Są ludzie, którzy bardzo niewiele pracują potem. I ja do nich należę… że w gruncie rzeczy poleciało, nie? Tylko łatwiej jest to wykonywać bez świadków, potrzebne jest skupienie, mówiąc brutalnie. Więc można to zrobić w parku, można w knajpie na kompie, udając, że się przegląda fejsa, natomiast trzeba się nad tym skupić po prostu.
Podsumowując wnioski z obu rozmów, poszukiwanie dobrej improwizacji prowadzi więc między granice wyćwiczonej metodyczności potwierdzające pewność siebie i otwierające na intuicję – niezależnie od dziedziny. Nie uda się też raczej bez jakiegoś rodzaju schematycznej kotwicy, której na równi potrzebują autor i jego odbiorcy, próbujący nadać sens emocjonującemu, bo ryzykownemu, spektaklowi tworzenia. Zaś za pointę niech posłużą praktyczne słowa doświadczonego slamera improwizatora – Dominika Rokosza, który na moje naczelne pytanie odpowiedział krótko: „staram się zawsze mieć wymyślony koniec, pointę, i do niej dążyć”.