GŁOS W ANKIECIE „CÓŻ PO PRYWACIE” (patrz nr 5/2021)
Ostatecznie wszystko, co żyje, ma w środku jakąś kiszkę.
Jak działa jamniczek, Julian Antonisz i Danuta Zadrzyńska
Jamniczek będzie trochę gonił za własnym ogonem, bo jak pisać o problemie z prywatą cudzą bez prywaty własnej? Mam tutaj gościnne występy w charakterze – jak rozumiem – autorki wierszy, debiutantki; i to jeszcze wydanej tam, skąd te wszystkie wywiady i autokomentarze wspominane w odezwie Pawła Kaczmarskiego (zob. Cóż po prywacie, „Odra” nr 5/ 2021) przywędrowały. Czyli siły nieczyste, produkty kapitalistycznej obróbki, kreacja, autokreacja i przepychanki. Niezupełnie. Za pieniądze za swój debiut poetycki kupiłam pralkę (7 kg ładowności!). I może jeszcze mniej pewnie ładowałabym się w te środowiskowe wnyki, gdyby nie niewielka stawka. Robienie poezji (czytanie to zupełnie inna sprawa) praktykuję dorywczo, projektowo. Dlatego trudno mi czytać wszystkie te koleżeńskie uszczypliwości po piórze (co to się dzieją w kuluarach i bardziej wprost) z poważną miną. Środowisko młodopoetyckie/młodokrytyczne przypomina american high school z filmów o cheerleaderkach (tylko w wersji zmaskulinizowanej, a zamiast pomponów są wychylone piwka i przerzutki nazwiskami zagranicznych teoretyków dla wsparcia dissu) i nikt mnie nie przekona, że jest inaczej.
Czyli idzie o prestiż. A zdobycie tegoż ułatwiają nagrody, nominacje, internetowe polecenia spod palców (prestiżem już dysponujących) poetów
i poetek dobrze osadzonych w środowiskowych kontekstach. Ale to przecież dyskusja, która co roku wzbiera przy okazji sezonu nagrodowego i nie był nam potrzebny żaden English, żeby samodzielnie zdiagnozować patologie procesów stypendialnych i całej tej reszty. W skrócie: hazard o pozycję w stadzie. Atawizm, nic nowego. I niech sobie poezja nie myśli, że jest w tym względzie wyjątkowa.
Wszystkie przecież doskonale wiemy, że dla osoby chcącej debiutować wierszami liczą się cztery, w porywach pięć wydawnictw. Wyrachowanie
i rynkowa kalkulacja? Mechanizmy są dość podobne, choć w tym konkretnym przypadku gratyfikacja jedynie symboliczna. Osoby piszące piszą dla innych piszących, krytykujące dla innych krytykujących, czasem następuje przetasowanie, fuzja z ciekawości. Nie nazwę stawki poczytnością, bo do poczytności poezji najnowszej daleko (zerknijcie, co fanki i fani Wojciecha Szota – symbolu smutnego zjawiska celebrytyzacji rodzimej „krytyki” literackiej – wypisywali pod jego postem o wierszach Genowefy Jakubowskiej-Fijałkowskiej z okazji przyznania jej Nagrody im. Szymborskiej), samo zaistnienie jakiegokolwiek czytania jest już wystarczającym argumentem. Przecież nie jest tajemnicą, że nawet najbardziej zapracowani krytycy i oczytane krytyczki (krytycy-krytycy, krytyczki-krytyczki, czyli z narzędziami) nie są w stanie choćby przekartkować większości nadprodukowanych tomów poetyckich, które ukazują się każdego roku, bo musieliby i musiałyby kartkować bez ustanku; projektariat, wiadomo, nie śpi, ale bez przesady. Na górze stosiku lądują więc najczęściej te z poleceniami, z dorobkiem, środowiskowym wsparciem, logo znajomego wydawnictwa. Dzieją się oczywiście chwalebne działania na rzecz zmiany oraz zwiększenia widoczności niszowych inicjatyw, ale nie oszukujmy się, gdyby wydawnictwo papierwdole nie kręciło się wokół postaci Konrada Góry, nie wydałoby nowej książki Ilony Witkowskiej,
a środowisko nie udostępniałoby tak gromadnie ichniej zbiórki na Patronite (do wsparcia której i ja Was zachęcam, bo to kolejny szturm na monopol).
Bieg z przeszkodami. Przez płotki. Z często nieszczerymi uśmiechami dalszego państwa koleżeństwa na trybunach. Zawodniczek i zawodników jednak całkiem sporo. Skąd zatem takie zainteresowanie startem? Każdej i każdemu przyświecają zapewne zupełnie inne pobudki. Mnie samą mało interesuje lektura konfesyjnych książek-raportów z własnego podwórka, które z niczym się nie wadzą, o nic nie wnioskują, na nic nie uwrażliwiają. Patos, powiecie, ignorancja względem warsztatu. I trudno. Choćby nie wiem, jak sprawny był wiersz, jeśli jedyne, czym się zajmuje, to zachwyt nad własną pseudoawangardową formą czy wziętą (ręka w rękę z koniunkturą mini-rynku) innowacją, długo ze mną nie zostanie. Wszystkie mamy swoje subiektywne miary, prawda? Na szczęście są też wiersze po prostu powalające, które rozmontują każdy uznaniowy system. Taki na przykład wiersz pt. nie wiem nic Macieja Taranka z genialnego impresariatu. On mnie ma na uwięzi.
Często zawstydza mnie cudza wylewność w Internecie. Zdjęcia z intymnych wydarzeń, emocjonalne opisy jednostkowych doświadczeń, filmy z półnagimi dziećmi, których wizerunek dla własnej uciechy wykorzystują rodzice. Ale przecież nikt mnie nie zmusza do ich oglądania i czytania, skroluję dalej. Każda stawia granicę własnej prywatności tam, gdzie ma ochotę i nic nikomu do tego. Czy bycie mamą, osobą niebinarną, rozwódką albo kolekcjonerką memów z pieskami powinno stanowić przedmiot publicznej dyskusji? Jeśli dana osoba postanawia uczynić z tego istotny element swojej wypowiedzi artystycznej (ergo nadaje temu znaczenie ponadosobiste), okej, pisz. Jeśli zaś nie, Droga Krytyko, czym się różnisz od plotkarskiego portalu? Chyba tylko lacanowskimi ambicjami.
A jak to naprawdę jest z tą podmianką oceny twórczości na ocenę wizerunku?
Po pierwsze – ma miejsce. Dopuszczają się jej zarówno piszący i piszące,
jak i krytykujący oraz krytykujące. Do układanki należałoby także dodać krewnych i znajomych królika, bo, wiecie, stado. Łatwiej się wkracza w obieg, kiedy ktoś cię przedstawia przy zatłoczonym stoliku. W czym zatem ten stary jak świat proceder kumoterstewka jest lepszy od udzielania wywiadu o kulisach powstawania książki, że nie zasłużył na podobną ankietę? Będziemy udawać, że życie literackie przy piwku ma mniejszy potencjał namaszczania swoich nowych ulubieńców niż kilka postów na fejsie? Wszystkie i wszyscy się do tego przyczyniamy. Nawet jeśli tak-jakby-trochę niechcący, bo bardziej z boku, w trybie wakacyjnym.
Kasia Szweda napisała książkę o miejscu, z którego pochodzi. Ja napisałam książkę o użyciu miejsca, z którego nie pochodzę. Pod ostrzałem ląduje tylko jedna z nas. Kasia bardziej musi się tłumaczyć z własnej tożsamości pogranicznej niż ja z jej braku. Oczywiście – nasze stawki i cele były zupełnie inne, ale mamy udawać, że w obronie mojego storytellingu przed środowiskowym ostrzałem niestają prowadzone badania, uniwerek i wiersz ze słowem „metodologia” w siódmym wersie? Sama o wiele bardziej identyfikuję się z byciem badaczką niż osobą piszącą poezję, więc chociaż z pewnością nie napiszę już żadnego wiejskiego wiersza (p r o j e k t), na etapie powstawania książki obie te sfery silnie się ze sobą zbratały. Żeby jednak nie było tak łatwo, odbijmy piłeczkę. Czy nie usłyszałam, że Biuro Literackie zdecydowało się wydać moją książkę jedynie ze względu na „chodliwość” chłopskiego tematu? Jasne, że usłyszałam. W 2017 roku nawet Leder i Sowa smutno kurzyli się na półkach, ale kto by takie rzeczy brał pod uwagę. Przez te kilka lat miałam jednak szansę poprzyjeżdżać na Stację, opublikować swoje pierwsze wiersze na stronie wydawnictwa, przeprowadzić rozmowy wokół „Połowu”, pracować z ważnymi dla mnie poetkami i poetami. Czy ułatwiło mi to debiut? Tak. Czy wpłynęło na kreację mojego i koleżeństwa wizerunków? Pewnie też. Czy gdyby BL
z wyrachowaną miną wykorzystywało dla zysku (eee?) swoje młode autorki
i młodych autorów, nadal tak wiele i wielu z nich słałoby do niego swoje projekty? Słuchajcie, Dawid Mateusz na pewno zabiera kolejnym „Połowom” kieszonkowe i bony na drożdżówki ze sklepiku!!! Ale też: czy nie miałam dużych obaw przed tegorocznym festiwalem Biura i współprowadzeniem wraz z Kubą Skurtysem kilku wydarzeń? Miałam. Z wielu względów. Wiedziałam przecież, jakie komentarze może to sprowokować. Poszło, zrobiliśmy, dało mi to wiele frajdy. Mam przestać lubić rozmawianie o książkach, bo wikłam wtedy swoją „własną osobę prywatną” w jedną grę z poezją?
A, wiersze! Nie dostało się Bosorce, dostało się właśnie „własnej osobie prywatnej”, która jest z materią swojego pisania silnie zżyta, bo – uwaga, uwaga – ma łemkowskie pochodzenie. Skoro wiersze schodzą na drugi plan, niech mi ktoś wytłumaczy, dlaczego pogardliwą tożsamościówkąnie rzuca się w stronę Tkaczyszyna-Dyckiego, Małgorzaty Lebdy? Dlaczego kartą matczynej tożsamościówkigrało się przez tyle lat w tekstach o Joannie Mueller, a panowie ojcowie-poeci publikowali (i publikują nadal) proste wiersze-obrazki o własnym tacierzyństwie bez obaw przed krytyką? Jeśli wygrywa wizerunek, bo rynek, bo klikalność, bo autokomentarze w „BiBLiotece” (nie znam chyba osoby autorskiej, która musiałaby taki komentarz napisać i nie byłaby z tego powodu zakłopotana), to dlaczego wokół takiej np. Bosorki powstają wywiady, nie zaś recenzje? Nie oszukuj się, Droga Krytyko, nawet jeśli miałaś swoje opinie na temat opowiadania o Łemkach przy pomocy takiego właśnie obrazowania, takiej właśnie poetyki, to Twoje zdanie okazało się mało znaczące. Książka Kasi Szwedy jest najlepiej przyjętym debiutem 2020 roku; trzy duże nominacje, spora sprzedawalność (ranking najpopularniejszych książek roku na poezjem.pl), niezwykle pozytywny odbiór czytania Kasi podczas ostatniej Stacji Literatura w Stroniu Śląskim. Bosorka zadziałała. Udało jej się wyjść poza wąskie grono środowiskowych odbiorczyń, trafiła do osób z pochodzeniem łemkowskim i stała się dla nich ważna. Roboczo nazwałam to sobie „testem prawdziwego świata”.
Spierajmy się merytorycznie, na wiersze. Poza wrażeniami mamy też chyba narzędzia, tropy i złączki, prawda? Chociaż sama często sceptycznie podchodzę do wywiadów z autorami i autorkami (z obawy przed rozczarowaniem, popsuciem wrażenia), coraz częściej trafiam na rozmowy pogłębione, samoświadome, dotyczące spraw spoza autorskich medytacji nad własnym ego. Nawet jeśli ich lektura sprawia mi przyjemność – wiersz jest wierszem, mówi sam za siebie, znaczy sam za siebie. A przynajmniej powinien. Należy też zaznaczyć, że coraz częściej na infantylność i śmieszność takich rozmów czy spotkań mają wpływ osoby prowadzące, piszące próbują się po prostu wykaraskać z tarapatów. Trzeba znać swoją widownię, powiecie, festiwale, powiecie. Bzdura. Niekompetencja samozwańczych krytyków, taka to właśnie przyczyna. Ale to na tych większych boiskach. My, klasa młodopoetycka, kiedy się wywracamy, to – wiadomo – gołymi kolanami po betonie.
Przyznajmy, kółko mamy naprawdę niewielkie. Książki są przecież współredagowane, oblurbowane poleceniami znajomych, czytane
i recenzowane przez jeszcze innych znajomych. Nawet jeśli tylko takich na niemrawe „cześć”. Każde środowisko artystyczne mierzy się z podobnymi problemami. Żonglerka wizerunkiem nie jest niczym nowym. Nie jest też wcale bardziej nachalna niż kiedyś. Platformy się zmieniają, metody cyfryzują, stado pozostaje stadem. Ale my jesteśmy przecież od wierszy. Rozmawiajmy o wierszach. Co robią, jak to robią i po co.
Skoro rozumiemy, jak wszystkie te mechanizmy na nas wpływają, skąd się biorą i dlaczego mogą okazać się dla naszej czytelniczej suwerenności niebezpieczne, dobra nasza. Teraz wystarczy samą siebie bacznie obserwować.
I szukać wiersza, który nie daje spokoju.
Antonina Małgorzata Tosiek – ur. 1996. Pisze wiersze i utwory sceniczne. Laureatka kilku konkursów poetyckich, między innymi: Małopolskiej Nagrody Poetyckiej ,,Źródło”, OKP im. Zbigniewa Herberta, OKP im. Haliny Poświatowskiej, a także projektów „Połów” 2018 i „Wiersz doraźny” 2018, organizowanych przez Biuro Literackie. Publikowała m.in. w „biBLiotece”, „Piśmie”, „Przekroju”, „Czasie Kultury”, „Małym Formacie” i „Kontencie”.
W tym roku zadebiutowała tomem storytelling.