GŁOS W ANKIECIE „CÓŻ PO PRYWACIE” (patrz nr 5/2021)
Może zacznijmy od fundamentalnej oczywistości: w 99 procentach przypadków autorzy wierszy piszą o sobie. Autorki też. Również autorzy stawiający na różnego rodzaju stylizacje i kreacje. „Ja” jest praktycznie niewypieralne.
Tak samo, jeśli chodzi o „ja” krytyka. Choćby obiektywizował styl przy wykorzystaniu najbardziej kolektywnych narzędzi, nie zniknie z tekstu. Musiałby być maszyną, botem, awatarem, fejkiem, trollem, … [dopisz swój nędzny typ]. Albo rzeczywiście korzystać z pomocy wielu redaktorów i współautorów. Ale to też, na dłuższą metę, prowadzi do powstania punktowo subiektywnego wielogłosu, a nie obiektywnej syntezy. Taka – krytycznoliteracko – nie istnieje.
Moglibyśmy na tym skończyć, ale to dopiero początek schodów.
Żyjemy w czasach, w których nawet ocena warsztatu nie może być jednoznaczna. Żeby docenić niektóre zabiegi formalne, trzeba najpierw zaufać autorowi, że stosuje je świadomie i nieprzypadkowo np. łamie jakieś zasady tudzież składnie. Tak, tu też mogą wkraczać sympatie i antypatie środowiskowe, ale ja nie o tym. Zwyczajnie obiektywizm się rozmył. Zresztą, mógł nigdy nie istnieć – istniały wyłącznie punkty odniesienia dla jego coraz mniej przekonywających realizacji[1].
Obiektywizm jest możliwy wyłącznie w wierszach. Może stanowić swego rodzaju pozaliryczny i pozametafizyczny stan idealny, do którego się dąży, ale którego nie osiąga. Zero oceny. Zero ironii. Zero, co chyba najważniejsze, ideologii. Czystość wiersza, czystość interpretacji, czystość intencji. Nie, nie do intencjonalistycznego odczytania. Do odczytania poza i ponad podziałami. „Takie odczytanie nie istnieje!”. Spróbujmy się więc do niego zbliżyć, niczego nie zaciemniawszy i nie przeintelektualizowawszy.
W tekście krytycznoliterackim tak naprawdę chodzi o zbudowanie równowagi między „ja” krytycznym a „ja” autorskim. Inne projekty są prawie niemożliwe. Niezależnie od stosowanych narzędzi i wyznawanych filozofii, ba, również w wirze różnych metafizyk. Bez czułości, empatii i innych kiczowatych afektów, za które dostaje się Noble. Wyjść poza schemat i pozostać wiarygodnym – oto, co może krytyk, niezależnie od poziomu autokreacji. Bez autokreacji, jednak, daleko nie zajedzie. Nawet najbardziej pogłębiony analitycznie tekst, najbardziej rzetelne omówienie wiersza, książki tudzież projektu literackiego wymaga obecności jego autora. Na posterunku, ale i wbrew stereotypom, że autor czegokolwiek nic nie znaczy w obliczu dzieła. W tym przypadku – a jakże! – dziełem jest też tekst krytycznoliteracki.
I nie muszą padać wielkie nazwiska. Niech padają mity.
We wstępie Pawła Kaczmarskiego do ankiety o „prywacie w krytyce” (zob. „Odra” nr 5 /2021) najpierw czytam jego, potem dopiero tekst, jaki napisał. W głosie Antoniny Tosiek („Odra” nr 7-8/2021) odczytuję ją wręcz totalnie; ale to nie znaczy, że przestrzeliła tudzież dała się złapać na nadmiernej autokreacji. To naturalne, że przy pisaniu takiego tekstu, bardzo subiektywnego głosu, korzysta z siebie, sobie charakterystycznych technik i narzędzi. Nawet jeśli to jakiś pop, kamp czy gawędziarstwo. Sonia Nowacka lepiej się maskuje („Odra”10/2021), ale wychodzi z niej Nowacka, już na poziomie konstrukcji całości, z antykapitalistyczną puentą. Zuzanna Sala („Odra” 1/2022) sprytniej odwraca uwagę: najpierw wygłasza apoteozę potencjalności autokreacji totalnej, by ją uprawiać – w wersji medium – w dalszej części tekstu. Rozpoznaję ten tembr, zresztą zupełnie nieintencjonalnie lubię. Charakterystyka względnie wyrobionego krytycznoliterackiego „ja” jest jedna i niepowtarzalna, oparta o to „ja” i w nim wręcz tautologiczna.
Najgorsze, co może zrobić krytyk, to próbować zobiektywizować swój szkic; takie praktyki są z gruntu fałszywe i daremne. I choć Tosiek będzie się asekurować, że wszyscy, że typowe, że zawsze że przecież tak, Nowacka będzie uciekać w dyskurs, a Sala w nadmierną logikę, nie uciekną od siebie. Zresztą, tekst wyjałowiony z „ja”, zwykle w sposób akademicko sztuczny i filozoficznie wydumany, traci, o ile w ogóle da się go przeczytać bez uczucia znużenia, to znaczy – da się doczytać do końca. Nie podam przykładów; w tej ankiecie jeszcze takie teksty nie padły.
„Ja”, głupcze, jak mawiali klasycy myśli, która nas ciemięży i każe nam zarabiać grosze na podobnych konstatacjach. To jest w ogóle najbardziej intrygujące: polemizować z tezami wartymi biliardy i tryliony w, dla odmiany, naprawdę profesjonalnie skonstruowanych tekstach za dwieście złotych. Za dwieście, autorzy ankiety?
Owszem, parafrazując Nowacką i Salę, nieco też upraszczając (niech nas czytają!), elementy „ja” można podzielić na te, które wyłącznie robią szum, i te, które coś znaczą, w wierszu i dla wiersza. Biograficzne interpretacje powoli wracają do łask, nie tylko za sprawą coraz głośniejszego intencjonalizmu (w odpowiedzi na który szykuję kolejną książkę z wierszami, więc nie rozwinę tematu; koniec kolejnej autokreacji): stąd, myślę, w ogóle pomysł na tę ankietę, zresztą nie tylko Kaczmarskiego i Marty Koronkiewicz[2].
I taki Radosław Jurczak może sobie zaklinać rzeczywistość, co potem zacytuje Sala: „ja” nie jest w ogóle ciekawe. Ciekawy jest świat. I jemu może się taka realizacja świata bez „ja” udawać, bo ma do tego narzędzia, świadomość poetycką i talent. W 99 innych książkach poetyckich albo będzie występować co najmniej słabe „ja” (używam tego epitetu niepejoratywnie), albo co najwyżej bardzo słaba kreacja (używam tego epitetu degradująco).
(Swoją drogą zastanawiam się, czy fakt, że książka Jurczaka była nominowana do tylu nagród literackich świadczy o jej jakości, czy o tym, że została skrojona do potrzeb kompromisu różnych jurorów? Kiedyś, może, ten temat rozwinę, ale potrzebuję perspektywy czasu).
I też nie chcę przez to powiedzieć, że gdy Filip Matwiejczuk pisze o gównie, pisze o sobie[3]. To jest zbyt proste, i nawet nie chodzi mi o bełkot jako strategię pozornego przetrwania poza „ja”, w ramionach ustalonych przez akurat modnych na lewicy filozofów[4]. Zwyczajnie to „ja” prześwituje przez te wiersze niczym przez właśnie wykorzystany do podtarcia dupy papier: jest to ja bardzo inteligentnego, oczytanego (wierzę na słowo, spoza wiersza), młodego buntownika, czy wręcz psotnika (jak by powiedział Zbigniew Kruszyński), który z pozycji buńczucznego gniewnego chce zburzyć zastany porządek, ukręcając na niego bat z potoku słów wypuszczanych mniej lub bardziej nieskładnie w odwróconej kolejności, niczym z procy. Taka trochę synteza nieprzystających do siebie broni, w której więcej krzywdy można wyrządzić własnemu „ja” niż wspomnianemu porządkowi (który, zresztą, przynajmniej poza akolickimi dla krakowskich środowisk miejscami, pozostał nie tyle nienaruszony, co niewzruszony). Reasumując: to „ja” zdecydowanie tu jest, choć ubezwłasnowolnione, po autodestrukcyjnym, sadomasochistycznym i skatologicznym łomocie. Paradoksalnie – jest przez to bardziej widoczne, tak nago-brudne. W (ciągle) tym samym świecie.
Tylko dlaczego wspomniane rozgraniczenie Jurczaka, według Sali, jest zmiękczone obserwacją, że „ja” znajduje się wewnątrz świata, jest jego elementem? A gdzie ma się znajdować „ja”? Poza językiem – jeszcze bym się zgodził, choć po długiej debacie; ale poza światem? To w czym, za przeproszeniem, ma tkwić „ja”? W sobie? Najgorzej, jak mawia młodzież.
Jaki w ogóle świat miałby być punktem dojścia? Inny, lepszy, wymyślony, wykreowany? Kosmiczny niczym mecz? I co jest punktem wyjścia, jeśli nie świat? Podróż między światami to jakieś nowe, krytycznoliterackie science-fiction? Ponieważ kosmos staje się modny w wierszach, gdy nie wystarcza niebinarność ekologii i kapitału? Mogę sam uciec w autokreację, bo to łatwe, i – co już zostało dowiedzione – czynią tak wszyscy dotychczasowi dyskutanci; widać to po konstrukcji głosów, które podlegają pewnej formule, podległej[5] bardzo autorskiemu stylowi, nie znaczeniu, na co choćby Nowacka i Sala usilnie się powołują.
Myli się Tosiek, pisząc: Żonglerka wizerunkiem nie jest niczym nowym. Nie jest też wcale bardziej nachalna niż kiedyś. Takiej nadreprezentacji wizerunku względem twórczości 90 procent poetów i chyba 99 procent prozaików[6] nie było nigdy, a czas pandemii, przejścia w pracę – a więc też prezentację i autoprezentację – zdalną tylko ten proces nasilił.
To działa według zasady zaburzonych proporcji: widziałem jeden zestaw wierszy i obejrzałem prezentację jednego poematu Dawida Mateusza, natomiast przeczytałem jego 6348 komentarzy na temat szeroko rozumianego kolektywnego życia literackiego w Krakowie i miastach akolickich. Owszem: dowiedziałem się ciekawych rzeczy (nie wszystkie plotki docierają do mnie jako pierwszego, niech to będzie oficjalne dementi!). Ale nic więcej. Jedyną legendarną postacią z Krakowa pozostaje Marcin Świetlicki; i nawet jeśli, ostatnimi czasy, trochę zdziadział, to poczuciem humoru i autokreacją dystansuje samozwańczych liderów lokalnych środowisk twórczych, ze mną na czele.
Idąc dalej, albo kręcąc się w kółko, wiem, gdzie Adam Wiedemann był na mieście, co jadł, kogo zaprosił do domu, czego słuchał, z kim oglądał nudny, a z kim ciekawy film i co sądzi o absurdalnie nadmuchanej aferze na temat swojego felietonu o konkursie chopinowskim. Dopiero po dwóch latach od ostatniej wzmianki o poprzedniej książce Wiedemanna dowiaduję się, że wydaje kolejną książkę (w PIW-ie), znam z niej może kilka wierszy. Niedawno ustaliliśmy, że dopinguje poetkę z Łodzi, Ewę Filipczuk (szykujcie się na jej powrót po prawie dwudziestu latach!). Która informacja jest dominująca, nadrzędna, najistotniejsza? Jak teraz będę czytał nowe wiersze autora, w których przecież niezmiennie kwitnie i więdnie życie literackie, a anegdota skrzy się od realnych i autokreacyjnych aluzji.
Rację może mieć Nowacka, konstatując: Krytyka, która poważnie podchodzi do swoich obowiązków, będzie się od tej autokreacji dystansować, jednocześnie jej nie ignorując ani o niej nie zapominając. Kiedyś to wydawało się oczywiste, dzisiaj trzeba to na nowo odkrywać. Albo deprecjonować, bo przy takiej nadreprezentacji prywatnych osób autorów sam wiersz nie zawsze jest w stanie się przebić.
Czy krytyk ma pomóc wierszowi odnaleźć drogę do siebie, że zapytam naiwnie? Niech będzie, że jest to jakaś apolityczna opcja.
Tylko jak się dystansować od różnych autokreacji? Jadąc Bosorkę Katarzyny Szwedy jako największe zło polskiej poezji ostatnich kilku lat? Ale – znowu – co się, drodzy państwo, tak jej uczepiliście? W czymże jest gorsza od storytellingu Tosiek? Albo od Animaliów Anny Adamowicz? To trzy kreacje, których nie da się obiektywnie wartościować; każda może dość szybko przegrać, gdy skonfrontuje się w nich realne z wyobrażonym. Również poza kategorią doświadczenia[7].
Ponadto wiersz, będący „emanacją tożsamości autorskiej”, może być nawet bardzo dobry, bo różne rzeczy można w nim z tą tożsamością zrobić: odwrócić ją, przewrócić, przekroczyć, a nawet wypatroszyć. Zatańczyć na niej, dać sygnał do ataku lub hard dominacji. Choćby taki Jaworski i jego Kiedyś byłem szczupłym facetem, który mówi więcej o kondycji ludzkiej, a nawet o tak modnie ciśniętym kapitalizmie tudzież demokracji jako systemie uciskającym, niż tak chwalone przez młodych krytyków profesjonalnych książki Matwiejczuka, Przemysława Suchanieckiego czy – muszę to z bólem napisać, bo się smutno rozczarowałem – Michała Mytnika (młodzi gniewni – nie dajcie się tak ścinać przy redakcji, bo z waszego talentu niewiele zostanie w mniej waszych, bo kolektywnych wierszach!). Niezależnie do tego, jak modne się stają ucieczki od „ja”, tak jak wcześniej modne były ucieczki od jakiegokolwiek podmiotu w wierszu.
A potem sięgam po nowego Jaworskiego (znowu!), po Sośnickiego, wreszcie po Jakubowską-Fijałkowską, czy nawet tę „sentymentalną i piosnkową” Podgórnik, a tam miazga; miazga wszystkich niby nowych poetyk i osób mówiących. Sośnicki w figurze matki rozgrywa ten świat (bo przecież po co ma kreować nowy?) w taki sposób, że wszystko się tam zgadza, a jednocześnie nie przystaje, drażni i boli; i nie są to instaemocje, kreacyjne podrygi i podśmiechujki, to czysty klasycyzm ze złodziejstwem inwentarza, fundamentalna gnoza.
Może to kolektywne pisanie jednak nie ma sensu? Starsi (Pasewicz, Biedrzycki) są już odporni na wpływy i mają zbyt silne dykcje. Młodzi zachłystują się parytetem, równością i redystrybucją talentu – i bawią w hiperpoprawne rozkminy wycieczek po Stanach tudzież jazdy – nie, nie, nie na znaczeniach czy chociaż frazach – na deskorolkach. Przepraszam, zostaję na drewnianym coasterze, tam nawet wióry są znaczone i znaczące, tam się odbywa karnawał na zgliszczach tej rzeczywistości krytycznoliterackiej, tej ankiety, tej autokreacji. To rzadki przypadek przekroczenia przechwycenia, intuicyjnej kąpieli w morzu martwym, które jest plażą pełną chrustu. I wystarczy, bo Kosendy w Kosendzie jest najwięcej, nie w mojej średniej jakości psychofanowskiej imitacji.
Inna sprawa – jakie narzędzia stosować, aby rzetelnie ocenić, na ile dana kreacja jest sztuczna, ba, na ile w ogóle jest kreacją. Mam tu na myśli choćby Krzysztofa Schodowskiego, poetę klasycyzującego i malarza poszukującego. Bez znajomości konkretnej osoby (a więc środowiska, kliki i koterie) nie da się tego jednoznacznie rozpoznać. Język, który z jakichś pozycji wydaje nam się sztuczny – bo etos, patos i eternit, więc kurz z butów na koturnach wystaje, a inwersjami wytrzeć się nie daje, gdy rymy na straży pilnują miraży – z innych, nawet bardzo indywidualnych, bo przecież nie wyłącznie klasycyzujących czy konserwatywnych, będzie jedynym możliwym językiem do mówienia o wierszach, czasem – tylko o tych konkretnych. I tutaj Schodowski wypada wiarygodnie. Nie wymyśla się na siłę. „Ja” nie próbuje zastępować jakimś sztucznie politycznym „my” tudzież inwersji – młodzieżowymi słowami roku. I ja to, za przeproszeniem, kupuję. Moje „ja” również ulega.
Inna sprawa dwa – idąc za Tosiek – nigdy nie byłem „zakłopotany” (wspomniani powyżej autorzy chyba również), gdy miałem w jakikolwiek sposób skomentować własny wiersz. To właśnie autorska kreacja zwykle polega na tym, że udaje się takie zakłopotanie, bo tak jest łatwiej i wygodniej, bo zawsze można zrzucić obowiązek na jakiegoś bezimiennego krytyka nawet w czasach, gdy punktoza na uczelniach i poczucie bezcelowości pisania poza nimi zabijają obieg recenzencki książek poetyckich.
Inna sprawa trzy – Pawle Kaczmarski, kicz nie bierze się z uległości wobec rynku, tylko ze zbyt brawurowych interpretacji według modnych kluczy i uległości wobec ideologii, a zwłaszcza polityk pozaliterackich. Kicz bierze się z obiektywizacji rzeczywistości tam, gdzie nie da się jej zobiektywizować. Z opowiadania tendencyjnych historii o rewolucji, która nigdy nie miała miejsca, bo jej ojcowie (i matki!) nie dostali wystarczająco spektakularnej szansy.
To w ramach, tym razem mojego, wstępu do odpowiedzi na dwa kluczowe pytania Kaczmarskiego z zagajnika niniejszej ankiety:
Czy tu i teraz, w Polsce w 2021 roku krytycy powinni – a jeśli tak, to w jaki sposób – brać pod uwagę pozatekstowe wypowiedzi pisarzy i pisarek, ich persony i kreacje, ich ewentualną publiczną działalność?. Tak, powinni. Wiersz nie istnieje w próżni, uwalnia się od autora, ale się go nie wypiera. Zresztą nie da się inaczej, żeby nie popaść w sztuczność i śmieszność. Sposoby, chyba, określiłem powyżej.
Czy [krytycy] powinni zabierać w tych kwestiach głos, brać je pod uwagę w swoich analizach, aktywnie kształtować?. Tak, powinni. Choć nie wiem do końca, jak krytyk ma aktywnie kształtować cokolwiek. Jeżeli chce wykonywać tego rodzaju pracę, niech się zajmie pracą u podstaw – redakcją książek. W innym wypadku – niech niczego nie narzuca. Znam przypadki wychowania sobie krytyka przez autora, to jest jakaś droga do funkcjonowania w profesjonalnym obiegu, ale w drugą stronę? To tak, jakby kura nagle postanowiła być jajkiem, żeby po ponownym wykluciu się wbić komuś skorupki w oko.
A tak w ogóle, to wszyscy zakończyli efektownymi puentami. To ja, w ramach wolty, zacytuję wiersz Umowa śmieciowa Piotra Gajdy z książki O włos, która ukaże się w tym roku: Kiedy nastał poranek dnia siódmego, / Bóg nie trudził się już stwarzaniem świata. / Ten, który go zatrudniał, wymówił mu posadę. Wszyscy trochę tak się zachowujemy, jakbyśmy walczyli o posadę krytyka towarzyszącego całej polskiej poezji najnowszej, choć przecież stosujemy tendencyjne, polityczne i środowiskowe wykluczenia przy definiowaniu, co się do niej zalicza. Szukamy syntezy, gdzie nawet nie da się przeprowadzić analizy, ponieważ za dużą częścią twórczości jakiejkolwiek nie stoi żadna intencja, nie wspominając nawet o idei (ale też nie używając w tym kontekście słowa „chuj”).
[1] A jeszcze dochodzi, ostatnio nasilony, owczy pęd w kopiowaniu opinii autorytetów. Np. ktoś pokroju Adama Kaczanowskiego mówi: słaby ten Reznikoff w przekładach Sommera. I nagle czar chyba ostatnio najważniejszego po O’Harze i Ashberym Amerykanina w kontekście polskie poezji pryska, ludzie zaczynają dostrzegać, że to „deklaratywne wiersze o pogodzie” tudzież „bezpieczne obrazki”. Nie uważam tak, próbuję cytować z pamięci, również z rozmów pozainternetowych.
[2] Niezależnie przeprowadzenie podobnej dyskusji zaproponował, w rozmowie telefonicznej, Grzegorz Jankowicz.
[3] Proszę mnie tylko nie posądzać o złe intencje!
[4] W tym tekście nie padną nazwiska inne niż polskich pisarzy i krytyków, ponieważ wyłącznie o nich tu chodzi!
[5] Tak, to niezmiennie również tautologia podległości.
[6] Nie chodzi mi o narcystyczne rozróżnienie, tylko o fakt, że zwykle mniejszy odsetek poetów w ogóle potrafi posługiwać się komputerem, Internetem, wreszcie – mediami społecznościowymi. Przed pandemią było to jakieś 66,6 procenta.
[7] Więcej w innym tekście.
Rafał Gawin (ur.1984) – poeta, krytyk literacki, korektor i redaktor Kwartalnika Artystyczno-Literackiego „Arterie„[1], redaktor serwisu Poezja Polska. Ostatnio opublikował Wiersze dla kolegów (2017), Jem mięso (2019).